Ocena rozległości krańców ubóstwa jest trudna, przede wszystkim z powodu niepełnych danych i problemów z ich zbieraniem. Raz, wynika to z wszechogarniającej niemocy administracji w państwach będących synonimem biedy. Innym razem, przyczyną jest skrywanie lub przekręcanie statystyk, motywowane politycznie. Czy wielkie Chiny ścigające się na PKB z Ameryką skłonne są mówić całą prawdę o skali własnej biedy?

Statystyki ekstremalnej biedy zestawione przez Bank Światowy dotyczą roku 2013. Zgodnie z nimi, w nędzy żyło wówczas ok. 767 mln ludzi, którzy mogli wydać na siebie maksimum 1,90 dolara dziennie. Tyle, a w rzeczywistości jeszcze mniej, bo średnia wynosi 1,33 dolara. Tyle musi im starczyć na wikt i opierunek. Wielkości w pieniądzu wyrażone są w cenach z 2011 r. i przeliczone zostały wg formuły porównywalnej siły nabywczej PPP (purchasing power parity).

Suche dane przemykają i ustępują nawale innych liczb i wielkości. Dlatego raporty Banku Światowego Poverty and Shared Prosperity 2016 oraz Development Goals in an Era of Demographic Change, przemknęły niemal bez echa. Niedziwne to, bo ludzie twierdzą z przyzwyczajenia, że czasy są ciężkie – przekonując, że jak nigdy, przenigdy wcześniej – a wnioski z raportu są dość optymistyczne.

Mniej biedy

Reklama

Nędzarzy świata ubyło od 1993 r. ponad miliard, a tendencji do redukowania obszarów ubóstwa nie zaszkodził nawet kryzys finansowy 2007-2008. Według projekcji opartych na dotychczasowych tendencjach, w 2015 r. za mniej niż 1,90 dolara dziennie, żyło prawdopodobnie już „tylko” 700 mln osób, czyli mniej niż 1/10 globalnej populacji.

To przecież nadal bardzo dużo. Bank Światowy szacuje, że w 2015 r. produkt krajowy brutto przypadający na jednego statystycznego Polaka wynosił w ujęciu PPP 26 261 dolarów (w bieżących dolarach, tj. w ujęciu nominalnym było to 12 555 dolarów). Udział spożycia indywidualnego w polskim PKB wynosi ok. 60 proc. W ujęciu PPP na spożycie indywidualne przypada u nas ok. 15,7 tys. dolarów (60 proc. z 26 261 dol.).

Statystyczne spożycie dzienne wynosi u nas zatem ok. 43 dolary per capita i jest 23 razy większe od progu wyjątkowej biedy (1,90 dolara) uznanego przez społeczność międzynarodową. W skali globalnej jesteśmy pod względem zamożności w kategorii niższej średniej, więc co tu mówić o przepaści między bogaczami ze szczytów i nędzarzami z okolic piekła.

Krańcowa bieda koncentruje się w krajach tzw. Afryki Subsaharyjskiej, czyli leżących na południe od Sahary, gdzie żyje teraz ponad 1/3 wszystkich nędzarzy świata oraz w niektórych państwach azjatyckich. Największa poprawa dobrostanu obywateli nastąpiła natomiast w ostatnich latach w państwach Azji Wschodniej i południowo-azjatyckiego regionu Pacyfiku. Zmniejszanie się zakresu biedy jest przede wszystkim efektem wzrostu dochodów osób z dolnych segmentów rozkładu dochodów. Wzrost ten był często wyższy niż wśród zamożniejszej części ludności danego kraju. W rezultacie spadł współczynnik Giniego mierzony dla całego świata. Przyczynił się do tego ciąg dalszy niesamowitej ekspansji wciąż jeszcze niezamożnych Chin (nominalny PKB per capita w 2015 r. – 11 tys. dol.) i mniejszy, ale nadal bardzo istotny postęp w pięć razy uboższych Indiach (2 095 dol.).

Statystyki a życie

Wartościowe raporty, analizy, oceny są beznamiętne i bezosobowe, jako że ujawniona bez ogródek empatia budziłaby wątpliwości co do bezstronności. Dlatego w próbie opisu realiów lepiej odwołać się do relacji z tego, co widziały oczy i słyszały uszy. Agencja prasowa IPS określa swą misję z pomocą motta: News and Views from the Global South. W publikacji sprzed roku ilustruje biedę w praktyce w Bulawayo w Zimbabwe.

29-letni Noel Bhuzori ma wykształcenie wyższe, ale jak 85-90 proc. mieszkańców kraju jest bez pracy w znaczeniu formalnego zatrudnienia na jakiejkolwiek umowie, więc sprzedaje w centrum miasta doładowania do telefonów komórkowych. Zarabia na tym mniej niż 200 dolarów miesięcznie (od 2009 r. walutą tego kraju są dolary amerykańskie). Za mieszkanie w podmiejskich slumsach płaci 70 dolarów, 15-25 dolarów idzie na wodę i prąd. Reszta jest na całą resztę, więc p. Bhuzori podkreśla, że najprawdziwszym z jego przyjaciół jest bieda. Jada raz dziennie. Jego posiłek to talerz isitshwala, rodzaju kleiku z kukurydzy, za który płaci jednego dolara.

Młody człowiek z Bulawayo ma jakieś wykształcenie, mieszka w sporym mieście i nie ma jeszcze własnej rodziny, w tym niepracującej żony, a więc także dzieci. Ma do dyspozycji ponad trzy razy więcej środków niż nędzarz statystyczny. Jego przypadek nie jest zatem szczególnie bolesny w statystycznym ujęciu. Jednak z jego punktu widzenia najeść się musi za tyle, za ile aktywistom-antykapitalistom i alterglobalistom z Północy nie starczy nawet na ćwierć codziennej latte.

Wstydliwy problem XXI wieku

Ludzie z Banku Światowego zajmujący się biedą zwracają uwagę, że jest to problem nie tylko wstydliwy, ale też niemający od lat racji bytu. Jeśli uznać za Bankiem, że próg krańcowego ubóstwa to 1,90 dolara PPP w cenach z 2011 r., przyjąć, że obecna liczba biedaków mających do dyspozycji o jednego centa i jeszcze mniej na dzień wynosi 767 milionów (2013 r.) i uznać na koniec, że przeciętny dzienny wydatek globalnego biedaka wynosi 1,33 dolara PPP, to rozwiązanie doraźne jest na wyciągnięcie ręki.

Różnica między 1,90 a 1,33 dolara to 57 centów. Pomnożywszy te grosze przez 767 milionów osób i 365 dni w roku mamy 159 mld dolarów rocznie. Fed podaje, że na koniec 2015 r. nominalna wartość PKB USA wyniosła 18 222 mld dol. Przez kolejne dziewięć miesięcy, tj. do końca września 2016 r., produkt amerykański wzrósł do 18 658 mld dolarów, czyli o 436 mld dolarów. Do końca 2016 r. urośnie zapewne w zbliżonym tempie, a więc roczny przyrost dojdzie w okolice 600 mld dolarów. Tyle, co cały roczny PKB Polski. I prawie cztery razy więcej niż potrzeba na wyprowadzenie 10 proc. mieszkańców Ziemi z krańcowej biedy.

Nie ma szczególnego powodu, żeby ciężar ten wzięli na swoje barki wyłącznie Amerykanie. Na przykładzie możliwości samych tylko Stanów Zjednoczonych przeliczenia te pokazać mają jedynie bardzo mikry dziś wymiar finansowy problemu globalnej biedy. 160 mld dolarów to zaledwie 0,2 proc. produktu globalnego brutto i 0,3 proc. łącznego PKB strefy OECD. Świat poradziłby sobie z ekstremalną nędzą kiwając małym palcem, ale nie umie i nie chce.

Fałszywy dylemat

W tym miejscu przywoływany jest z reguły dylemat: czy dawać rybę, czy też wręczać nieszczęśnikom wędkę? Jest to zazwyczaj dylemat fałszywy. Najczęściej jest tak, że najpierw trzeba darować rybę, żeby ten ktoś był w ogóle w stanie utrzymać w dłoniach wędkę.

Na podstawie obecnych tendencji przewidywać można ostrożnie, że świat zakasze rękawy dopiero wtedy, gdy nędzarzy zostanie już tylko parę dziesięciomilionowa garstka. Zdarzy się to zapewne za dorosłego życia dzisiejszych przedszkolaków z Zachodu.

Zmniejszanie zakresu biedy odbywać się będzie w sposób organiczny, czyli niejako przy okazji rozwoju i przemian w świecie. Proces ten może jednak napotkać opór, w pewnej części naturalny i bezwiedny.

Wielka przeszkoda w zwalczaniu nędzy to konflikty, zwłaszcza zbrojne: wewnętrzne i między sąsiednimi państwami, często biednymi jak myszy kościelne. W najdalej idącym ujęciu przyjętym w Global Peace Index autorstwa Institute for Economics and Peace, żadnego konfliktu nie ma obecnie tylko w 10 państwach świata: w Botswanie, Chile, Japonii, Katarze, Kostaryce, na Mauritiusie, w Panamie, Szwajcarii, Urugwaju i Wietnamie. Jednak i do tak krótkiej listy można mieć zastrzeżenia, wiedząc jak i kto rządzi w Katarze, czy Wietnamie, więc jest pewnie jeszcze gorzej. Konflikty nie tylko wpędzają i utrzymują ludzi w biedzie, ale przede wszystkim uniemożliwiają (z braku czasu i ze względu na interesy) podjęcie przez świat skutecznej operacji całkowitej eliminacji skrajnej nędzy.

Jak będzie jutro, zobaczymy, a gdy zmiany będą zbyt powolne – zobaczycie. Ludzie z Banku Światowego są w każdym razie nastawieni pozytywnie. Już teraz wysnuwają nowy cel dla ludzkości do realizacji po wydobyciu dzisiejszych 700 milionów z opresji. Tym celem jest tzw. współdzielona pomyślność. Chodzi o stałe podnoszenie dochodów dolnych 40 procent populacji.

Zadanie ambitne, a przede wszystkim sprytnie pomyślane, bo na wieki. Nie dlatego oczywiście, że dzisiejsi niezamożni nie mogą być i nie będą niebawem zamożniejsi. Chodzi o to, że zawsze będzie jakiś obszar obejmujący dolny zakres populacji. Cel wyznaczony został zatem na podobieństwo gonienia za króliczkiem lub Syzyfa pchającego kamień w górę, po to aby głaz ten zaraz sturlał się z powrotem.

Autor: Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii.