Harce pionków na syryjskiej szachownicy nie mają większego znaczenia, bo los kluczowych figur jest już przesądzony.
Rakiety, które najprawdopodobniej we wtorek spadły na północy Syrii, w prowincji Idlib, trafiły precyzyjnie. W nalocie zginęło kilkudziesięciu członków rebelianckiego ugrupowania Dżabhat Fateh al-Szam (Front Podboju Lewantu), w tym niemała grupa dowódców tej dżihadystowskiej bojówki. – To była nasza główna kwatera w regionie. Dlatego zginęło wielu braci – informował, w wyjątkowo suchym tonie, rzecznik Frontu.
Tym razem oświadczenie było pozbawione tyleż barwnych, co rytualnych pogróżek pod adresem wrogów. To ciekawe, bo Front Podboju Lewantu kilka miesięcy temu nosił nazwę Front Nusra: była to największa w Syrii organizacja deklarująca związki z Al-Kaidą. W porównaniu z Państwem Islamskim (ISIS) byli to radykałowie, choć jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – umiarkowani. Uderzenie na ich kwaterę było tym bardziej kuszące, że licząca kilka tysięcy ludzi pod bronią organizacja (według najśmielszych szacunków – 10 tys. osób) nie jest już tak silna, jak jeszcze rok temu. Nie jest też stroną zawartego w ubiegłym tygodniu zawieszenia broni. A jednocześnie Front kontroluje spore połacie terenów na północno-zachodnich krańcach Syrii, blisko granicy z Turcją. Zainteresowanych usunięciem radykałów z tego terenu więc nie brakuje.
W obecnym układzie sił wygląda na to, że frakcje takie jak Dżabhat Fateh al-Szam są skazane na porażkę. Bo najważniejsi gracze w tej wojnie uruchomili proces, który moglibyśmy nazwać – nomen omen – dorzynaniem watahy.

>>> Czytaj też: 3,5 tys. żołnierzy, 87 czołgów, 144 wozy bojowe. Amerykańskie wojsko w drodze do Polski

Reklama

Asad triumfator

Ktokolwiek próbowałby szczegółowo opisać „scenę polityczną” syryjskiej wojny, podejmie się tytanicznego dzieła. W rozczłonkowanym na kondominia reżimu, rebeliantów, Kurdów i islamistów kraju funkcjonuje około tysiąca formacji, z których olbrzymia większość działa na własną rękę – tylko formalnie podporządkowując się jakiejś większej regionalnej sile.
Na zwycięzcę trwającego już niemal sześć lat konfliktu wyrasta prezydent Baszar al-Asad: niegdyś próbujący uchodzić za oświeconego liberalnego autokratę, dziś – krwawy tyran. „Oto Asad przetrwa u władzy prezydenta Obamę i być może będzie sprawował ją dalej, jeżeli uda mu się osiągnąć jakiś kompromis z osłabionymi siłami rebeliantów” – kwitowała na łamach magazynu „The New Yorker” ekspertka do spraw bliskowschodnich Robin Wright.
Sześć lat temu mogło się wydawać, że dni Asada są przesądzone. Po brutalnym spacyfikowaniu pierwszych manifestacji organizowanych na fali arabskiej wiosny Waszyngton nie przebierał w słowach. – Dla dobra Syryjczyków nadszedł czas, by prezydent Asad ustąpił – deklarował wówczas prezydent USA Barack Obama, wprowadzając pierwsze finansowe sankcje wobec reżimu w Damaszku. Kolejne miesiące teoretycznie potwierdzały tę diagnozę: rebelianci zepchnęli armię rządową na zachód kraju, do pasa przy wybrzeżu Morza Śródziemnego i przechwycili Aleppo. Podłożone przez nich bomby były w ciągu kilku miesięcy w stanie dosięgnąć szefa syryjskiego wywiadu i ministra obrony. Obaj wymienieni zginęli, ale na listę ofiar można by też wciągnąć mocno poharatanego ministra spraw wewnętrznych, a nawet młodszego brata prezydenta Mahera.