Gdy kilkanaście lat temu, jeszcze jako nastolatek, mieszkałem daleko na południu Polski, nikogo nie dziwiło, że na Wszystkich Świętych spadało dwa metry śniegu, który topniał dopiero w okolicach Bożego Ciała. Żadna telewizja nie informowała przez cały tydzień na żółtym pasku z adnotacją „PILNE”, że na zewnątrz jest -20 stopni Celsjusza - pisze w felietonie Łukasz Bąk.
ikona lupy />
Łukasz Bąk szef sekretariatu redakcji / Dziennik Gazeta Prawna
Bo dla wszystkich naturalne było, że „jak jest zima, to musi być zimno”. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby zamknąć szkoły – po prostu udawaliśmy się na lekcje na nartach biegowych, co było doskonałym treningiem przed zajęciami z WF-u. A te polegały na ręcznym odśnieżaniu terenu wokół szkoły. W samych T-shirtach, dzięki czemu przez cały następny rok nie mieliśmy nawet najmniejszego kataru.
W życiu nie słyszałem też, by w tamtych czasach „drogowcy zaspali”. Nie mogli. Bo ich po prostu nie było. Nikomu nawet do głowy nie przyszło posypywanie dróg solą. Z prostego względu – zadbanie o to, by przez cały okres zimowy jezdnie w całym województwie były czarne, oznaczałoby konieczność opróżnienia do cna kopalni w Kłodawie i jeszcze odsolenia całego Bałtyku. Ale i tak jeździliśmy samochodami. Maluchami, polonezami, dużymi fiatami, nysami, żukami, starszymi volkswagenami i mercedesami z tylnym napędem. Bez ABS-u, bez kontroli trakcji, bez podgrzewanych foteli i samoodmrażających się szyb, na całosezonowych oponach. Gdy było mocno pod górkę, zakładaliśmy tylko łańcuchy. I dawaliśmy naprawdę czadu. Każdy zakręt był wielką niewiadomą. Nowym przeżyciem. Lekcją. Na własnej skórze doświadczaliśmy, czym jest pod- i nadsterowność, poślizg, hamowanie pulsacyjne.
Reklama
Obecnie kilka dni większych mrozów i trzycentymetrowa warstwa śniegu wystarczą, żeby media ogłosiły stan klęski żywiołowej, ludzie zaczęli palić w piecach starymi kaloszami i oponami, a kierowcy w jednej chwili przestali umieć prowadzić samochody. Tydzień temu na kilka godzin zamknięto autostradę A1 koło Łodzi w celu „właściwego przygotowania nawierzchni przez drogowców”. Co to do cholery znaczy? Że trzeba było rozłożyć na niej maty grzewcze? Położyli szybko nowy, suchutki asfalt? Z kolei nie dalej jak wczoraj na wjeździe A2 do Warszawy od strony Poznania utworzył się 15-kilometrowy korek. Spowodowało go kilka płatków białego puchu, które bezczelnie śmiały spaść na czołową szybę opla astry pewnej pani. W związku z tym postanowiła ona bezzwłocznie zaparkować w bagażniku volkswagena passata jadącego przed nią, a następnie na barierkach rozdzielających pasy ruchu.
Obawiam się, że zima wcale nie zaskakuje drogowców. Obecnie ona zaskakuje przede wszystkim nas. Gdy tylko zaczyna prószyć, wydajemy z siebie dźwięki takiego zdziwienia, jakby z nieba spadała czysta kokaina. A gdy asfalt pokrywa się szronem, wpadamy w panikę i rozpacz większą niż trzylatek pierwszego dnia w przedszkolu. Zapominamy, w którą stronę należy kręcić kierownicą i ograniczamy się do używania dwóch pierwszych biegów.
Z tego powodu uważam, że poza miastami w ogóle nie powinno się posypywać dróg. Serio. Gdyby zostawić je białe, wielu ludzi – być może ze strachu – zostawiłoby swoje auta w garażach i ruszyło w drogę pociągami lub na sankach. Na drogach byłoby bezpieczniej i luźniej. A wtedy ci, których prawdziwa zima po prostu cieszy, a nie wkurza i przeraża, mogliby czerpać z niej pełnymi garściami.
Oczywiście łatwo mi to mówić, bo ostatnie kilka dni jeździłem audi, czyli autem marki, która do perfekcji dopracowała napęd na cztery koła. Za każdym razem, gdy prowadzę model opatrzony znaczkiem „quattro”, odnoszę wrażenie, że przed jego twórcami postawiono tylko jedno zadanie: udowodnić, że Isaac Newton był idiotą. W przypadku najnowszego modelu S5 efekt ich prac jest następujący: wjeżdżacie w ośnieżony zakręt z irracjonalną prędkością i wyłączoną kontrolą trakcji, a samochód zachowuje się, jakby sterował nim Bóg za pomocą sznurków przyczepionych do dachu i kół. Nie ma tu nagłych zwrotów akcji, nieporozumień, szarpnięć, przemocy – samochód wysyła wam jasne i czytelne sygnały, co należy zrobić z kierownicą, by wasze dzieci krzyczały „Ja chcę jeszcze raz!”, a żona posłała was do diabła. Żadna, absolutnie żadna marka nie zapewni wam na śliskiej drodze jednocześnie tyle zabawy i bezpieczeństwa. Pod tym względem Audi jest po prostu fenomenalne, niepodrabialne, jedyne, najlepsze. Koniec, kropka.
A co więcej można powiedzieć o samym S5? Jest szybkie – ma trzylitrowy doładowany silnik generujący 354 konie, dzięki którym pierwsza setka na prędkościomierzu pojawia się po zaledwie 4,7 s. Jego automatyczna skrzynia ma osiem biegów, ale to bez znaczenia, bo i tak nie wyczujecie momentów, w którym są one zmieniane. Bagażnik ma 465 l pojemności, kubełkowe fotele są bardzo wygodne, ergonomia nie budzi żadnych zastrzeżeń, podobnie jak jakość wykonania i materiałów. Mówiąc krótko – mamy do czynienia z audi. A mówiąc szczerze – mamy do czynienia z najnudniejszym audi, jakim kiedykolwiek jeździłem.
Zacznijmy od tego, że kupując 350-konne sportowe coupe, macie prawo oczekiwać, że, owszem, będzie eleganckie, ale jednocześnie nie będzie pozostawiało złudzeń, że pod idealnie skrojoną marynarką od Ermenegildo Zegny skrywa muskuły prawdziwego atlety. Tymczasem w wypadku S5 jedynym sportowym akcentem jest znaczek „S5” przypięty do przedniego grilla. I to już chyba wszystko. To tak, jakby Wałęsę poznawać po Matce Boskiej Częstochowskiej wpiętej w klapę marynarki. „Przepraszam bardzo, Panie Prezydencie! Nie poznałem Pana po wąsach i pyzatej twarzy, dopiero Najświętsza Panienka uświadomiła mi, z kim mam do czynienia”. S5 wygląda tak bezpłciowo, że pewnego dnia przez godzinę szukałem go na parkingu pod biurem. Innym razem w ogóle zapomniałem, że stoi w moim garażu i do pracy zawiozła mnie swoim autem żona.
Mam też poważny problem z wnętrzem tego samochodu, które zostało żywcem przeszczepione z modelu A4. Ja wiem, że wszyscy producenci tak robią, co nie zmienia faktu, że to nie fair. Wydajecie więcej pieniędzy na samochód, który ma mniej drzwi niż limuzyna, mniej miejsca wewnątrz i w dodatku taki sam środek. To tak, jakby hotel zaoferował wam mniejszy pokój z identycznym wystrojem co duży, ale w wyższej cenie. Przecież to bez sensu.
Jeżeli chodzi o samą jazdę to – poza pięcioma śnieżnymi dniami w roku – nie spodziewajcie się po S5 jakichkolwiek emocji. Chyba że podobnych do tych, jakie towarzyszą jedzeniu kanapki z pasztetową. Owszem, nie można odmówić mu szybkości, sprawności i dobrego prowadzenia. Sęk w tym, że równocześnie jeździ tak, jak wygląda – bezpłciowo. Poprawnie, grzecznie, zachowawczo. Gdy obrócicie kierownicą w lewo, to posłusznie skręci w lewo. Obrócicie ją w prawo, a auto pojedzie w prawo. Wciśniecie pedał hamulca, a S5 się zatrzyma. Zaś gdy wdepniecie gaz – żwawo przyspieszy. I to już absolutnie wszystko, czego możecie się po nim spodziewać. Jest po prostu szybkim Audi z dwudrzwiowym nadwoziem. Natomiast na pewno nie jest autem sportowym. Bo sport – co wiemy nie tylko z olimpijskich relacji telewizyjnych, ale nawet z rodzinnych rozgrywek w badmintona – budzi emocje. A S5 ma ich w sobie tyle, co wypad na grzybobranie w lutym. Jeżdżąc nim, zrozumiałem, dlaczego zostało wyposażano w tyle systemów wyręczających kierowcę w myśleniu i prowadzeniu – radar, który w razie potrzeby sam zahamuje i przyspieszy, układ utrzymujący auto na właściwym pasie ruchu czy ostrzegający o pojazdach znajdujących się w martwym polu lusterek. To wszystko po to, żebyście nie zabili siebie ani nikogo innego na drodze, gdy z nudów nieświadomie utniecie sobie za kierownicą drzemkę.
A5 z trzylitrowym 218-konnym dieslem, do którego przesiadłem się prosto z S5, jest tak samo nudne. Ale – w przeciwieństwie do swojego mocniejszego brata obojniaka – nie jest pozbawione sensu. Z prostego względu: nie udaje wozu sportowego, czyli czegoś, czym nie jest. W wersji z napędem quattro kosztuje aż 70 tys. zł mniej, pali (przy porównywalnym stylu jazdy) przynajmniej pięć litrów mniej i przyspiesza do setki zaledwie 1,5 s wolniej. Przecież to tyle, ile trwa kichnięcie! Do tego wydało mi się ciut bardziej komfortowe i akurat w nim deska z modelu A4 mi nie przeszkadzała. Wzbudziło moje zaufanie tym, że można ekonomicznie podróżować nim na długich dystansach bez najmniejszych oznak zmęczenia, z dużymi prędkościami i w cudownej ciszy.
Jeżeli więc dwudrzwiowe, niesportowe, za to komfortowe coupe z dieslem w kolorze skały, na które nikt nie zwróci uwagi, jest waszym motoryzacyjnym życiowym celem, to z czystym sumieniem możecie udać się do najbliższego salonu Audi i zostawić w nim 250–300 tys. zł. A jeżeli wolicie coś bardziej emocjonującego, to polecam Wam kupienie za 500 zł jakiegoś używanego starego, tylnonapędowego auta bez elektronicznych wspomagaczy. Zabierzcie je na jakąś nieużytkowaną drogę lub plac i przekonajcie się, ile radości potrafi dać zima. ⒸⓅ