Nie raz, nie dwa pisałem w tym miejscu o lewicowych pomysłach na redukowanie ekonomicznych nierówności. Piketty, Saez, Zuckman czy Atkinson: kolejka autorów jest tu naprawdę długa. Trzeba jednak pamiętać, że w międzyczasie również zdeklarowani wolnorynkowcy uznali, że z tymi nierównościami to już nie przelewki. I coraz częściej oni również prezentują swoje pomysły, jak im zaradzić.
Na szczęście nie jest już tak, że jedyne, co można od liberałów na temat nierówności usłyszeć, to zdanie „zostawmy wszystko rynkowi, on już to załatwi”. Tak myśli już tylko niewielka garstka dogmatyków. Pozostali próbują wejść do debaty z bardziej konstruktywnymi pomysłami. Takie idee zebrał niedawno dla konserwatywnego waszyngtońskiego think tanku American Enterprise Institute ekonomista Dean Baker.
Pierwszy z pomysłów to deregulacja zawodów. Ale nie tak jak u nas, gdzie za czasów ministra Gowina (wtedy PO, dziś PiS) deregulowano jak leci dla samej deregulacji. Tutaj mamy deregulację zawodów najlepiej płatnych. Przyczyna jest prosta. Wszędzie w rozwiniętym świecie działa zasada św. Mateusza (zwana czasem uniwersalnym prawem kapitalizmu). To znaczy, że tym, co mają, będzie jeszcze dodane. A jak masz dużo pieniędzy, to będziesz ich miał jeszcze więcej. W Stanach Zjednoczonych to zjawisko jest jednak podniesione do kwadratu. Lekarze specjaliści zarabiają tu prawie dwa razy tyle co ich koledzy po fachu w innych gospodarkach rozwiniętych. Podobnie (choć w nieco mniejszym stopniu) jest z prawnikami, architektami czy dentystami. Do ich świata można by więc spokojnie wpuścić trochę więcej konkurencji. Na przykład łagodząc ograniczenia dla zagranicznych lekarzy. Bo oni dziś muszą odbyć specjalne przyuczenie (residency program), zanim zostaną dopuszczeni do rynku. A dostać się na nie jest wcale łatwo (ograniczona liczba miejsc, gdzie można takie rezydentury odbywać).
Reklama