Niemcy mają w Polsce raczej złą prasę. Nie chodzi nawet o historię, choć i ta czasem przypomina o sobie. I nawet nie o dość świeże wątki dotyczące nadwiślańskiego niemiecko-rosyjskiego kondominium w ramach UE. W czym zatem problem?
Na przykład w tym, że ponoć większość polskich mediów jest w niemieckich rękach. I, zdaniem niektórych, uprawiają one niemiecką propagandę. Punkty zapalne dotyczą też gospodarki. Mniej się już mówi o wykupie polskiej ziemi, ale o ekonomicznym uzależnieniu – owszem.
Kapitał niemiecki jest rzeczywiście największym i najważniejszym inwestorem zagranicznym w polskiej gospodarce, w znacznej mierze pracującej dla niemieckich odbiorców. Tyle fakty. Ich interpretacja zarówno na poziomie ogólnym, jak i w odniesieniu do bardzo konkretnych przypadków to już zupełnie inna sprawa.
Zasadniczo trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Niemcy są u nas tematem dyżurnym. W głównej mierze chyba na użytek wewnętrzny. Jednocześnie pani premier i urzędujący ministrowie, np. obrony czy spraw zagranicznych, dziwią się podczas nieoficjalnych rozmów, dlaczego polskie media (dodałbym – w dużej mierze publiczne) mówią czasem o poważnym kryzysie w relacjach polsko-niemieckich, skoro relacje te są bardzo dobre. Szef MON jako znakomite określa stosunki z Ursulą von der Leyen, a szef MSZ z przekonaniem komplementował Franka-Waltera Steinmeiera. Niedawna decyzja o budowie fabryki silników Mercedesa w Polsce została zaś ogłoszona na konferencji z udziałem premier Szydło i wicepremiera Morawieckiego.
Za interesujące w kontekście aneksji Krymu przez Rosję i tego, co wypisywały – ociekając oportunizmem – niektóre niemieckie gazety i opowiadali niektórzy niemieccy politycy cierpiący na „kompleks Moskwy”, trzeba też uznać informacje, że to bynajmniej nie Niemcy, lecz nasi przyjaciele znad Sekwany byli najpoważniejszymi przeciwnikami wzmocnienia obecności NATO na Wschodzie, w szczególności w Polsce.
Reklama
Od dawna w oficjalnych i jeszcze częściej nieoficjalnych wypowiedziach przedstawicieli polskiego rządu (i Jarosława Kaczyńskiego) powtarza się jedno zdanie: z polskiego punktu widzenia najlepszym rozwiązaniem byłoby, aby pani Merkel pozostała u władzy jak najdłużej. Trudno o wyraz większego szacunku dla czynnego niemieckiego polityka ze strony innych, zwłaszcza polskich, czynnych polityków.
Rozdwojenie jaźni? Nie sądzę. Istnieją między nami różnice, niektóre bardzo poważne. Dzielą nas (choć nie zawsze) interesy gospodarcze, czego sprawa Nord Stream i Nord Stream 2 jest dobrym – i przykrym dla nas – przykładem. Dzielą nas kwestie polityczne. Mamy zupełnie inne pomysły na bieżące funkcjonowanie UE i np. jej strategię migracyjną, w przypadku której kanclerz Merkel, być może kierowana pobudkami chrześcijańskimi, a może kalkulacją demograficzno-ekonomiczną, dokonała przecież radykalnego zwrotu i popełniła – z punktu widzenia wielu naszych polityków – największy błąd w swojej karierze, eskalując europejski kryzys migracyjny do niespotykanej skali. Jednak czy naprawdę przyjęcie przez nas np. w geście dobrej woli niewielkiej grupy chrześcijańskich uchodźców z Syrii wstrząsnęłoby podstawami Rzeczpospolitej?
Potencjalnie ogromna może też być różnica w podejściu do samej UE i jej przyszłości. Wielu Niemców nie miałoby nic przeciwko silniejszej integracji w ramach strefy euro. Z ich punktu widzenia jest to rozwiązanie logiczne i – zwłaszcza w odniesieniu do najbogatszych krajów strefy – bardzo naturalne. Dotychczas Merkel hamowała te zapędy. Zmiana tonu w tej sprawie jest niepokojąca. My nie myślimy o euro i wolimy Europę Ojczyzn. Ale nie będziemy mieli szansy forsować swoich wizji ani tym bardziej ich realizować, jeśli nie uzyskamy zrozumienia u zachodnich sąsiadów. Jak mówią profesjonalni dyplomaci, wystarczy obecność na jednym czy dwóch szczytach unijnych, by zrozumieć, czyj głos jest na nich słuchany z największą uwagą. Ci sami dyplomaci twierdzą też, że Niemcy zapraszali nas do stołów, przy których toczyły się kluczowe rozmowy, ale zdarza się, że dziś w geście źle pojętej niezależności sami wolimy przy nich nie zasiadać. To błąd. Koncepcja Międzymorza jest może atrakcyjna jako element polityki bezpieczeństwa, ale nie wydaje się poważną alternatywą dla głębokiej współpracy z największymi potęgami UE. Jeszcze wyraźniej będzie to widać, kiedy niekorzystny obrót przybiorą dla nas sprawy (czytaj: wybory) we Francji i innych krajach starej Europy.
To, co nas dzieli, paradoksalnie również nas łączy. Miejmy nadzieję, że w polityce łączy nas wciąż przekonanie, że tak czy inaczej UE jest wartością, którą lepiej (i bezpieczniej) byłoby ocalić. Pamiętajmy, że jest też jakąś kotwicą krępującą ruchy wszystkich polityków, także niemieckich, niepokojąco prorosyjskich lub przywiązanych do doktryny Realpolitik w starym, niedobrym wydaniu.
U progu naszej transformacji żywa była debata, w której rysowano alternatywę: czy Niemcy postawią na Rosję, czy na Polskę. To drugie miałoby oznaczać, że powinni uczynić wszystko, by w jakiejś mierze Polska mogła stać się „drugimi Niemcami”. Nie chodziło bynajmniej o jakikolwiek rodzaj podporządkowania. Chodziło o wsparcie dla budowy silnej gospodarki i nowoczesnego państwa. Jaki mieliby w tym interes? Swój własny, niemiecki, dotyczący bezpieczeństwa i stabilnego rozwoju, jak i europejski, w którym zachód kontynentu zrasta się na dobre ze wschodem. Wybór Rosji byłby zaś powrotem do przeszłości, być może doraźnie ekonomicznie i politycznie bardzo opłacalnym, ale w dłuższej perspektywie tak samo szkodliwym i niebezpiecznym, jak już wcześniej wiele razy.
W jakiejś mierze ten dylemat pozostaje aktualny. Być może dzisiaj wybór Polski oznaczałby, że dostrzega się w niej – bez względu na to, kto akurat sprawuje władzę – prawdziwego partnera, traktowanego nie odrobinę protekcjonalnie, ale ze szczerym zrozumieniem dla jego racji i interesów. W gruncie rzeczy Polska ma ambicje, by stać się „drugimi Niemcami”, ale na pewno nie chodzi nam o „Niemcy drugiego sortu”, podobnie jak nie chcemy być częścią Europy drugiego sortu. Z drugiej strony Niemcy muszą wierzyć – i mieć ku tej wierze powody – że mają w nas dobrego, kluczowego partnera.
Stosunki polsko-niemieckie nie są złe, ale i nie są tak dobre, jak mogłyby być. Czasy są niepewne, a świat mniej bezpieczny niż kilka czy kilkanaście lat temu. Berlin i Warszawa mogą sobie bardzo wiele zaoferować. Muszą tylko wskazać na siebie nawzajem, dokonując najważniejszych politycznych, zwłaszcza europejskich, wyborów. Brzmi jak utopia? Nie dla tych, którzy dobrze życzą Europie.

PS

Wydawcą DGP jest spółka, w której mniejszościowy udział ma kapitał szwajcarsko-niemiecki. Na użytek niektórych publicystów dodam, że z redakcyjnego punktu widzenia nigdy nie miało to i nie ma żadnego znaczenia. ⒸⓅ