Podobno Bill Gates wiedział to od początku swojej kariery zawodowej i dzięki temu stał się najbogatszym człowiekiem świata. Chodzi o zrozumienie, że filarem nowoczesnej gospodarki jest software, a nie hardware. Oprogramowanie, a nie komputery. Rzeczy wirtualne, a nie realne - pisze Ignacy Morawski.
Świat wirtualny jest bramą do realnego, a kto kontroluje bramę, ten rządzi całym miastem. Gates zbudował system dający ludziom władzę nad komputerami i stworzył dzięki temu imperium biznesowe. Ale czy świat wirtualny rzeczywiście jest filarem gospodarki? Może to tylko iluzja.
W Europie, szczególnie Zachodniej, rozpowszechniony jest strach, że Stany Zjednoczone bardzo szybko uciekają wszystkim pod względem gospodarczym i technologicznym, ponieważ są absolutnym dominatorem w świecie technologii cyfrowych. Boją się tego szczególnie Niemcy. Specjalizują się w produkcji towarów z wysokiej półki, ale zaczynają dostrzegać, że coraz mniej liczą się towary, a coraz bardziej platformy cyfrowe – trend widoczny w świecie komputerów zaczyna przenikać do innych branż. Na przykład, zdaniem niemieckich analityków, w ciągu paru dekad ponad połowę wartości samochodu będą stanowiły oprogramowanie i związane z nim narzędzia. To, w czym Europa ma przewagę, czyli maszyny, stanie się mniej wartościowe w porównaniu z tym, w czym przewagę mają USA, czyli oprogramowanie i sieci.
Obawy są w niemałej mierze uzasadnione. Rewolucja cyfrowa to pierwsza rewolucja technologiczna, w której Europa praktycznie nie bierze aktywnego udziału. Od maszyny parowej, przez komputery, po samoloty i telefony komórkowe – Europa zawsze była liderem rozwoju albo szła tylko pół kroku za Stanami Zjednoczonymi. A dziś? Żadna europejska firma nie należy do liderów branży technologicznej. Nieprzypadkowo Niemcy chcą uderzyć dużymi karami w Facebooka za propagowanie fake newsów, zmusić Google’a do ujawnienia algorytmów i generalnie sprzeciwiają się liberalizacji handlu ze Stanami Zjednoczonymi. Propagują też ideę Industrie 4.0, czyli czwartej rewolucji przemysłowej, która ma być ich wkładem w rewolucję cyfrową. Trwa dramatyczna walka o interesy.
Spójrzmy jednak na problem z innej strony. Może szum wokół rewolucji cyfrowej jest przesadzony? Jedna z najgorętszych debat wśród ekonomistów dotyczy dziś pytania, czy przypadkiem postęp technologiczny i gospodarczy nie zmierza ku końcowi. To jest teza ekonomisty Roberta Gordona, który twierdzi, że współczesne technologie zwiększają głównie produktywność branży rozrywkowej, ale nie mają wpływu na standard życia większości ludzi. Elektryczność, kanalizacja, antybiotyki, silnik spalinowy, silnik odrzutowy, komputer – to rzeczywiście miało przełożenie na jakość życia. A dziś? Co nam dały Google, Facebook czy Amazon? Są stałym elementem codziennego życia. Ale czy możemy mieć poczucie, że żyjemy w coraz lepszym świecie? Nie do końca. Potwierdzają to zresztą twarde dane ekonomiczne. Produktywność pracy, czyli PKB na pracownika, najlepsza miara postępu w długim okresie, w USA rosła w ostatnich dziesięciu latach w średnim tempie 1 proc., wobec 2 proc. średnio w poprzednich 50 latach. Produktywność wszystkich czynników produkcji, czyli tzw. wskaźnik TFP, rośnie najwolniej po II wojnie światowej – 0,3 proc. średniorocznie w ostatniej dekadzie, w porównaniu z 1,3 proc. średnio w poprzednich 50 latach. Rewolucję cyfrową widać wszędzie, ale nie w danych o rozwoju. Dała szczęście ograniczonej liczbie ludzi na Zachodnim Wybrzeżu.
Reklama
Takie obawy dość łatwo zbyć. Produktywność rosła powoli też w latach 70., a spowolnienie jej dynamiki może być efektem czynników niezwiązanych z technologią (np. jakieś długie cykle). Ale mimo wszystko stawianie znaków zapytania nad znaczeniem rewolucji cyfrowej jest zasadne, ona niesie ogromne nadzieje, ale też wielkie rozczarowania. Walter Isaacson w doskonałej książce „Innowatorzy”, która niedawno ukazała się w Polsce, pokazuje, że pierwszymi propagatorami internetu jako narzędzia powszechnie dostępnego, byli członkowie ruchów wolnościowych i anarchistycznych w latach 60. i 70. Wierzyli oni, że kiedy rządy i korporacje stracą kontrolę nad przepływem informacji, ludzie staną się prawdziwie wolni. Facebook czy Google są urzeczywistnieniem ich marzeń. Co z nich zostało? Dziś dominują obawy, że swoboda przepływu informacji uwolniła w ludziach najgorsze instynkty, które umacniają autorytarne ruchy polityczne. Podobne rozczarowania mogą spotkać inne technologie komputerowe.
Może zatem Europa nie stoi na straconej pozycji? Jest mało konkurencyjna w nowych technologiach cyfrowych, ale ma bardzo solidny przemysł, silną klasę średnią i oferuje obywatelom (przynajmniej w Europie Zachodniej) lepszy standard życia niż Stany Zjednoczone. Dziś niemiecki system gospodarczy wydaje się passé w porównaniu z USA – jest zdominowany przez średnie firmy, które mają naturalnie niższą efektywność niż wielkie korporacje, i jest niezdolny do transformacji cyfrowej. Ale może w długim okresie okaże większą stabilność. Nassim Taleb, kultowy matematyk i autor książek popularnonaukowych, przekonuje, że system gospodarczy oparty na mniejszych (lub raczej średnich) podmiotach jest lepszy niż system zdominowany przez duże korporacje, ponieważ ma większą zdolność dostosowania do szoków i nie eliminuje lokalnych kultur. Korporacje są bardzo efektywne, ale z ich funkcjonowaniem wiążą się ukryte koszty. Czy to przypadek, że Niemcy nie mają żadnego Trumpa?
Gospodarka cyfrowa na pewno będzie rosła w siłę, a dominacja Stanów Zjednoczonych zapewne nie zostanie podważona. Ale w wirtualnym świecie jest też masa iluzji, które mogą wywoływać wiele rozczarowań. I Europa, z tradycyjną gospodarką, może w tym upatrywać swojej szansy.