Pamiętam dziennikarkę, która udała się na walne zgromadzenie, na którym ów zysk dzielono. I jej zdziwienie, bo zysk był znacznie niższy, niż podawała spółka.

Spółka prezentowała wyniki grupy kapitałowej, a akcjonariusze podzielili zysk netto spółki matki. Wyjaśnienie proste i dla wszystkich oczywiste. Ale czy na pewno? Bo o ile można w sposób w miarę prosty stwierdzić, co jest grupą kapitałową, a co nią nie jest, to stwierdzenie, czy dane sprawozdanie finansowe przedstawia „prawdziwy obraz” grupy, takie oczywiste już nie jest.

Od lat trwa wyścig pomiędzy ustawodawcą a emitentami dotyczący sposobu sporządzania sprawozdań skonsolidowanych i zakresu prezentowanych emisji. Dyrektorzy finansowi chcieliby konsolidować metodą pełną spółki, które są dochodowe i których kapitały wzrastają, zaś wyłączyć z konsolidacji spółki, które przynoszą straty i które kapitałów nie mają.
Początkowo spółki córki były wykorzystywane do kreatywnej księgowości. Spółka matka sprzedawała towary swojej dystrybucyjnej córce. I w raportach matki wykazywano sprzedaż i zyski, a w raportach córek rosły zapasy. Wprowadzono więc obowiązek konsolidowania sprawozdań córek, a giełda zaczęła zwracać uwagę na sprawozdania skonsolidowane i zmieniła metodologię obliczania wskaźników rynkowych. Niektórzy emitenci przenieśli udziały w córkach o wątpliwej jakości aktywów do innych spółek. Czyli zrobili z nich wnuczki i prawnuczki. Zaś kiedy kilka lat później obowiązek konsolidacji metodą pełną sięgnął do spółek wnuczek… wydziedziczyli je. Przecież nie mogły swoją złą reputacją obciążać dobrego imienia spółki matki.

Opisane zjawisko nie dotyczy tylko polskiego rynku. Zawsze gdy poruszany jest temat kreatywnej księgowości, przywoływane jest bankructwo Enronu. Tam jednym z głównych przestępstw było nieprawidłowe księgowanie emisji akcji. Spółki zależne, które nie były konsolidowane, obejmowały i częściowo opłacały akcje spółki matki. W sprawozdaniach finansowych nie robiono jednak wyłączeń w prezentowaniu kapitału własnego oraz należności z tytułu emisji. No i w spółkach, które nie były konsolidowane: zależnych, współzależnych, stowarzyszonych czy powiązanych, ukrywano straty i wszystko to, co kilka lat później otrzymało nazwę „toksyczne aktywa”.

Reklama

W Polsce największy problem związany był, i ponownie jest, z literalnym zastosowaniem ustawy o rachunkowości do spółek notowanych na rynku NewConnect. Zgodnie z jej przepisami, jeżeli łączne dane jednostki dominującej oraz wszystkich jednostek zależnych każdego szczebla nie przekraczają dwóch z trzech wielkości: 38,4 mln zł aktywów lub 76,8 mln zł przychodów lub 250 zatrudnionych w przeliczeniu na pełne etaty, spółka nie ma obowiązku sporządzania takiego raportu.

O zatrudnieniu pisałem dwa tygodnie temu, zwłaszcza w przeliczeniu na pełne etaty. Możemy więc przyjąć, że to kryterium nie jest spełnione. A to oznacza, że muszą być jednocześnie spełnione pozostałe dwa warunki – dotyczące sumy bilansowej i przychodów. Takich firm jest mniej niż 30. A pozostałe? Konsolidują! Giełda zorientowała się, że małe spółki nie konsolidują… bo są za małe. I 4 lata temu opisane powyżej zwolnienie wynikające z art. 56 ustawy o rachunkowości wyłączyła.

Pozostała jednak, bo pozostać musiała, furtka w postaci kolejnych dwóch artykułów. Szczególnie popularny jest teraz art. 58 ust. 1 „konsolidacją można nie obejmować jednostki zależnej, jeżeli dane finansowe tej jednostki są nieistotne (…)”.

I nagle zaczęło się okazywać, że kolejne firmy są posiadaczami „nieistotnych” spółek. W 2016 r. blisko 20 firm, czyli co dziesiąta publikująca wcześniej sprawozdanie skonsolidowane, zaprzestało konsolidacji. Do tego należy dodać wszystkie te, które nigdy jej nie zaczęły. Warto więc zadawać pytania: jeżeli dana spółka nie jest istotna, to po co ją trzymasz, po co ją kupiłeś, po co ją założyłeś. I pytanie, które zadał kiedyś znany wszystkim detektyw Herkules Poirot: „Co masz w swoim ogródeczku?”