W kwietniu Turcję czeka referendum ws. zmiany systemu politycznego kraju z parlamentarnego na prezydencki. Nikt nie jest pewien jego wyniku. W kraju podzielonym na zagorzałych fanów i wrogów prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana panuje atmosfera niepewności.

„Czujemy się tak, jakbyśmy wisieli w powietrzu” – opisuje swoje uczucia 45-letnia bezrobotna dziennikarka Ceyda, przeciwna zmianie konstytucji.

Ostatnie 12 miesięcy nie było dla Turcji łatwe. Lipcowa nieudana próba zamachu stanu i późniejsze represje, gwałtowny spadek kursu liry, liczne ataki terrorystyczne, wznowienie konfliktu kurdyjskiego na południowym wschodzie kraju i rosnące zaangażowanie Ankary w wojnę syryjską zachwiały fundamentami egzystencji Ceydy, która należy do uprzywilejowanej grupy tzw. białych Turków, czyli liberalnej, często wykształconej poza granicami kraju, świeckiej elity.

Większość jej członków jest przeciwna umocnieniu władzy Erdogana i w kwietniowym referendum będzie głosować przeciwko nowej konstytucji.

Sondaże jednak wskazują na rosnącą przewagę zwolenników systemu prezydenckiego, a tureckie media często oskarżają tych, którzy mają zamiar oddać głos na "nie", o przynależność do organizacji terrorystycznych mających na celu zniszczenie Turcji.

Reklama

Ceyda, która rok temu odeszła z jednej z dużych prorządowych tureckich stacji telewizyjnych, mówi, że coraz bardziej zastanawia się nad przyszłością swojego kraju.

>>> Armia, uzbrojenie, wydatki na obronność. Sprawdź swoją wiedzę [QUIZ]

„Większość moich znajomych ma nadzieję, że Erdogan referendum przegra. Ale ja wcale nie jestem tego taka pewna. Przeciwnie. Coraz bardziej jestem przekonana, że za niecałe dwa miesiące Turcja może się nieodwracalnie zmienić, a ja nie będę miała na to żadnego wpływu” – mówi była dziennikarka, która mieszka w popularnej wśród cudzoziemców, centralnie położonej stambulskiej dzielnicy Cihangir.

Po chwili dodaje: „Właściwie wszystko się już zmieniło. Stambuł, który znałam, już nie istnieje. Ludzie przestali przyjeżdżać do centrum miasta, bo boją się kolejnych zamachów bombowych. Wszyscy jesteśmy przygnębieni. Wielu moich znajomych zastanawia się nad wyjazdem. Kilku już wyjechało".

Inna mieszkanka Cihangir, Francuzka Anne, mówi, że wielu z jej znajomych opuściło Turcję. „Ludzie czują niepokój w powietrzu. Zamiast chodzić do restauracji, spotykamy się na kolacjach u znajomych. Wyjechało sporo zagranicznych dziennikarzy. Z tego co wiem, kilka agencji przeniosło się do Aten - opowiada. - Pracownicy mieszczących się w Stambule organizacji międzynarodowych też zaczynają wyjeżdżać. Niektórzy wysłali już za granicę swoje rodziny”.

Anne dodaje, że ceny wynajmu mieszkań w Cihangir, do tej pory jednej z najdroższych dzielnic w Stambule, powoli spadają. Zaczynają też upadać małe biznesy, których głównymi klientami byli cudzoziemcy. Dodaje, że sama zaczyna się zastanawiać nad wyjazdem. „To nie jest to samo miasto” – tłumaczy.

Rzeczywiście, ruch na znajdującej się niedaleko od Cihangir najpopularniejszej ulicy Stambułu, Istiklal (pol. Aleja Niepodległości), którą codziennie kilka lat temu odwiedzał ponad milion ludzi, jest niewielki. Dojazdy z lotnisk Stambuł-Ataturk i Stambuł-Sabiha Gokcen na plac Taksim, które jeszcze rok temu zajmowały godziny, teraz trwają około 40 minut. Na zatłoczonych kiedyś ulicach wielomilionowej metropolii panuje spokój. Hotele świecą pustkami.

>>> Czytaj też: Wymiana handlowa pomiędzy Turcją a UE nabierze tempa

Jeden z handlarzy na Wielkim Bazarze mówi PAP, że od ponad tygodnia nie udało mu się sprzedać ani jednego dywanu. „Zrobię wszystko, żeby przerwać złą passę. Proszę, kup coś, a dam ci taką cenę, że zapamiętasz mnie do końca życia” – mówi Mehmet. Jest zdesperowany. Jeśli sytuacja się nie zmieni, będzie musiał zamknąć sklep pod koniec marca. Już planuje następny ruch. Otworzy mniejszy, z garnkami i innymi przedmiotami potrzebnymi w gospodarstwie domowym. „Tego typu rzeczy, szczególnie jeśli są tanie, zawsze znajdą nabywców” - tłumaczy.

„Cierpimy, jak nigdy dotąd” – dorzuca stojący obok sprzedawca skórzanych torebek, Osman. Mówi, że czynsz za jego sklep wynosi dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie. W obecnej sytuacji to prawie dziewięć tysięcy tureckich lir, prawie dwukrotnie tyle, ile płacił w zeszłym roku. Na razie pokrywa go z oszczędności, ale nie ma pojęcia, jak długo uda mu się wytrzymać. „Skąd jesteś? Z Polski? Dawno już tu nie widziałem żadnych Polaków” – mówi.

Jubiler Ali żali się, że biznes powoli dogorywa. Jego czynsz wynosi cztery tysiące dolarów. Gdyby nie fakt, że zapłacił z góry za cały rok, już dawno by się stąd wyniósł.

Ulice wokół bazaru, a także olbrzymi plac między Błękitnym Meczetem a bazyliką Madrości Bożej (Hagia Sophia) także są puste. Przed wejściem do tej ostatniej jeszcze w zeszłym roku kłębiły się tłumy. Dziś nie ma prawie nikogo.

Pod drzewem siedzi grupa przewodników turystycznych. Co jakiś czas jeden z nich wstaje i próbuje zaoferować swoje usługi, zagadując przechodniów, którzy wyglądają na cudzoziemców.

„Jest zima. To normalne, że jest spokojnie” – mówi jeden z nich PAP po rosyjsku. Ale po chwili przyznaje, że nawet jeśli pod uwagę weźmie się porę roku, turystów jest o wiele mniej niż rok czy dwa lata temu.

Właściciel księgarni specjalizującej się w anglojęzycznych książkach na temat Turcji mówi, że nigdy jeszcze nie miał tak małego obrotu. „Dzisiaj jesteś pierwszą osobą, która weszła do księgarni, a już jest trzecia po południu. Wczoraj sprzedałem jedną książkę, za 40 lir” – opowiada.

Turecki biznesman, który chce zachować anonimowość, mówi PAP, że za granicę, głównie do Aten, Londynu i Dubaju, przenoszą się też niektóre centrale wielkich międzynarodowych firm. Exodus obejmuje też różnego rodzaju ekspertów i biznesmenów. „Z tego co wiem, nikt w tej chwili nie ma ochoty przyjąć oferty pracy w Turcji. Po pierwsze, trudno jest przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja, po drugie miejscowa waluta jest niepewna, po trzecie stawka ubezpieczeniowa jest coraz wyższa".

Również duże zagraniczne firmy odzieżowe zamykają swoje sklepy. C&A sprzedało swoje punkty sprzedaży tureckiej marce DeFacto już w czerwcu zeszłego roku, tłumacząc decyzję „trudną lokalną sytuacją rynkową”. Z ulic Stambułu zniknęły też Topshop, GNC i Douglas.

Profesor jednego ze stambulskich uniwersytetów mówi PAP, że za granicę wyjeżdża też wielu tureckich pracowników naukowych. „Niemcy, Republika Czeska, Francja, Stany Zjednoczone – wylicza. – Kto może, szuka sobie pracy za granicą. Szczególnie Czesi i Niemcy są bardzo gościnni. Przyjmują w tej chwili cały kwiat naszej akademii".

Inny stambulski intelektualista poinformował PAP, że od kilku miesięcy mieszka w Grecji. Do Turcji na razie nie zamierza wracać. „Na pewno nie przez następne 20-30 lat. Ci, którzy łudzą się, że system prezydencki zostanie odrzucony w referendum, są ślepi. Ich świat się rozpada, a oni wciąż mają nadzieję, że coś się polepszy" - napisał w e-mailu.

Osman z Wielkiego Bazaru ma jednak nadzieję, że po referendum sytuacja się ustabilizuje. „Zwycięży Erdogan i wszystko się poprawi. Przecież nie może być jeszcze gorzej” – mówi.

>>> Polecamy: Jakie nacje Polacy lubią najbardziej? Oto wyniki najnowszego sondażu