Dziś brytyjska premier Theresa May oficjalnie notyfikuje władzom Unii Europejskiej, że Zjednoczone Królestwo zamierza opuścić jej szeregi i pójść własną drogą, co rozpocznie długi i trudny proces negocjacji rozwodowych. Roztrząsanie oczywistych faktów, że z polskiego punktu widzenia brexit oznacza więcej strat niż korzyści, nie ma już sensu, podobnie jak zastanawianie się, czy podjęta w czerwcu zeszłego roku decyzja jest jeszcze do odwrócenia. Nie jest - pisze w opinii Bartłomiej Niedziński.
Nie będzie nowego referendum ani przyspieszonych wyborów, które radykalnie zmieniłyby układ sił. Nie zablokują tego brytyjscy posłowie, nie wydarzy się nic, co zapobiegłoby wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii. Zresztą gdy opadły referendalne emocje, jakoś nie widać, by Brytyjczycy w większości żałowali swojej decyzji. Najwyższy czas zatem pogodzić się z tym, że mają odmienny pomysł na siebie, i zanim zaczną się negocjacje, zastanowić się, jak z tej negatywnej sytuacji wyciągnąć najwięcej korzyści.
Potencjalnie największą zaletą brexitu – nie tylko dla Polski, lecz także dla całej Unii – mogłaby być prawdziwa refleksja nad przyczynami takiego wyboru Brytyjczyków, a także rosnącego w innych krajach sceptycyzmu lub obojętności wobec projektu zjednoczonej Europy. Mogłaby być, ale na razie nie jest. Owszem, przywódcy pozostałych państw spotkali się w miniony weekend na jubileuszowym szczycie w Rzymie, przyjęli stosowną deklarację, ale trudno odnieść wrażenie, by faktycznie mieli pomysł, w którą stronę Unia powinna zmierzać. Brak wśród unijnych elit zrozumienia, że może istnieć inny tok myślenia niż ich własny oraz że nie każdy, kto ma wątpliwości do „stale zacieśniającej się wspólnoty”, jest od razu faszystą i eurofobem. Tymczasem zarówno po brytyjskim referendum, jak i w kontekście zbliżających się negocjacji pojawiają się czasem głosy, że trzeba sprawić, by Wielka Brytania pożałowała swojej decyzji, by jej los stał się przestrogą dla potencjalnych naśladowców. A najlepiej, by bez Unii zatonęła gdzieś w wodach Morza Północnego. Otóż nie – w interesie wszystkich jest to, by Wielka Brytania pozostała silna (z NATO ani z żadnych zobowiązań sojuszniczych się nie wycofuje), a wzajemne obroty handlowe rosły, bo z tego bierze się bogactwo, a nie z ograniczania handlu. Na razie żadne katastroficzne prognozy sprzed referendum o nieuchronnej recesji się nie sprawdziły, więc jeśli unijni przywódcy zobaczą, że istnieje udane życie poza Unią, to może kiedyś zdobędą się na refleksje nad nastrojami społecznymi.
Dla sporej części unijnych państw – Polski w szczególności – najważniejszą sprawą w kontekście negocjacji jest to, by przymusić Brytyjczyków, aby nie wprowadzali zbyt dużych ograniczeń w dostępie do rynku pracy. Skoro Wyspiarze uważają, że poradzą sobie bez unijnych imigrantów, wypada życzyć im powodzenia. Ale uznawanie tego, by młodzi, zdolni, przedsiębiorczy Polacy mogli w jak największej liczbie wyjeżdżać do pracy w Wielkiej Brytanii – często poniżej swoich kwalifikacji, za nasz narodowy interes jest jakąś aberracją. Szczególnie w sytuacji, gdy Polska zmaga się z kryzysem demograficznym, a w niektórych branżach i regionach są problemy ze znalezieniem chętnych do pracy. Jesteśmy dziś zupełnie w innym miejscu niż w roku 2004, więc tego, że Polacy są największą mniejszością w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Norwegii, nie powinniśmy postrzegać w kategoriach sukcesu, tylko porażki. Miarą sukcesu będzie to, ilu z nich zdołamy ściągnąć – ze zdobytym tam kapitałem, doświadczeniem, kontaktami – z powrotem do kraju i czy uda się stworzyć im warunki do rozwoju. Nie ma co się łudzić, że wszyscy z 800 tys. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii od jutra zaczną myśleć o powrocie. Ani nawet za dwa lata, gdy brexit stanie się faktem. Ale jeśli, jak wskazują szacunki, wróciłoby przynajmniej 200 tys. osób, które później nie żałowałyby tej decyzji, to świetnie.
Najlepiej, gdyby wraz z nimi do Polski przeniosła się też część międzynarodowych firm czy instytucji. Z wielkich gróźb czy zapowiedzi sprzed referendum, że w razie brexitu firmy z londyńskiego City będą się masowo wyprowadzały na kontynent, zapewne niewiele wyniknie; będą to raczej pojedyncze przypadki. Ale skoro Paryż, Frankfurt i Dublin tylko czekają na takie korporacyjne brexity i myślą, jakich zachęt użyć, by przyciągnąć do siebie część sektora finansowego, dlaczego do tego wyścigu nie miałaby się włączyć Warszawa? I nie jest to wcale życzeniowe myślenie, bo nasza stolica przewija się w różnego typu spekulacjach. Podobnie jak warto zabiegać o inwestycje. Tego, że firmy, które już mają swoje fabryki czy zakłady w Wielkiej Brytanii, zaczną się z niej wycofywać, nie należy się spodziewać, ale liczba nowych inwestycji w tym kraju może się zmniejszyć. A mniej inwestycji po tamtej stronie kanału La Manche oznacza więcej po tej. To byłoby realnym zyskiem z zamieszania, które robią Brytyjczycy.
Reklama