Gra toczy się o centralizację władzy – mówią prezydenci, burmistrzowie, wójtowie. Powiatowe urzędy pracy, regionalne izby rozrachunkowe, wojewódzkie fundusze ochrony środowiska – już przeszły pod kontrolę rządu albo za chwilę się tam znajdą.
W 2014 r. wystąpiłem na wiecu w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Mówiłem wtedy z przekąsem, że dojdzie do sytuacji, w której prezydentów miast będzie się odwoływało centralnie. Któryś z posłów przygotuje ustawę, sejm ją przegłosuje i... wejdzie komisarz. To na razie political fiction. Ale czy na pewno? – pyta Tomasz Trela, wiceprezydent Łodzi. Jego słowa w dużej mierze oddają to, o czym myśli większość samorządowców.
– Najpierw trybunał, potem całe środowisko sędziowskie. Mechanizm jest ten sam. Nagonka, obniżanie rangi, wyciąganie jednostkowych przypadków i uogólnianie. Trwa przygotowanie gruntu pod zmianę, pod wprowadzenie swoich ludzi. Bo łatwiej jest kierować państwem rękami działaczy partyjnych – wtóruje mu Marcin Skonieczka, wójt gminy Płużnica. Jego zdaniem intencje władzy są jasne: centralizacja państwa. – Wojewoda kujawsko-pomorski mówił wyraźnie, że to dobry kierunek. Dla mnie pomysł jest wywrotowy. PiS opowiada o potrzebie budowania silnego państwa. Jednak nie da się tego zrobić bez zaangażowania obywateli i lokalnych wspólnot.
Włodarze wielkich miast i wsi odpierają teraz zarzuty ze strony władz centralnych. Te wypowiedziane wprost i te, których można się domyślać. Bardziej lub mniej merytoryczne. – Że nie ma kontroli nad samorządami? Jest dokładnie na odwrót. To na działania rządu ludzie nie mają wpływu. Jako wójt jestem tylko przedstawicielem lokalnej społeczności. Często pytam ją o zdanie, a nie daję gotowe rozwiązania. Tak było, gdy powstawały strategia rozwoju gminy czy miejscowe plany – mówi Skonieczka. I przekonuje, że największą bolączką władz lokalnych jest dziś niepewność. Czy zmiany wejdą? Jeśli tak, to jakie? Projekty ustaw nie są konsultowane, gdyż Komisja Wspólna Rządu i Samorządu Terytorialnego jest pomijana. Rządowe projekty zgłaszane są jako inicjatywa poselska. Tak m.in. było niedawno, gdy weszła ustawa o wycince drzew. Tak było rok temu, gdy cofano sześciolatki ze szkół...
Z tych mniej merytorycznych zarzutów samorządowcy cytują wicepremiera Mateusza Morawieckiego, który komentując konieczność zmian kadrowych, mówił: „Jak w filmie »Ranczo« widzimy, jakie są konsekwencje długiego utrzymywania władzy. Kliki lokalne, w gminach, powiatach, w miastach. Tworzą wokół siebie istny dwór”.
Reklama
To może należałoby wprowadzić taką samą kadencyjność dla parlamentarzystów? „Nie, bo posłowie i senatorowie nie tworzą wewnętrznego układu zarządzania” – odpowiedział polityk. Czyli my kontrolować to dobrze. Nas kontrolować – źle. Nasi ludzie są dobrzy, reszta – zła. Ot, i filozofia Kalego – odpowiadają samorządowcy.

>>> Czytaj też: Współtwórca „Ucha Prezesa”: To co robią w TVN24 czy w TVP, to czysta propaganda [WYWIAD]

Do tablicy!

„Łódź idzie na wojnę z minister edukacji” – grzmiały tytuły prasowe, gdy okazało się, że wdrażanie reformy edukacji nie idzie po myśli Anny Zalewskiej. Sama minister zapewniała, że w Łodzi odbyła się rzetelna debata, w której uczestniczył kurator. Jego zastrzeżenia mają odpowiadać na potrzeby rodziców, uczniów i nauczycieli. Projekt sieci szkół w Łodzi otrzymał pozytywną opinię z warunkami, w których wskazuje się, gdzie jest złamane prawo i gdzie trzeba się do tego prawa dostosować. To jedna strona medalu. O drugiej opowiada Tomasz Trela, wiceprezydent miasta odpowiadający za łódzką oświatę. – Od kilkunastu miesięcy działania rządu idą w kierunku ograniczania naszych kompetencji i tego, by za nas decydować. Z jednej strony mamy medialny przekaz, że to samorząd decyduje o szkołach, ile ich jest, jak działają. Z drugiej – palcem wskazuje się nam kategorycznie, co robić – mówi. Przyznaje, że nie zgadza się z reformą oświaty. Ale, podkreśla, to jego prywatne zdanie. – Mam obowiązek realizować ustawy Sejmu, jednak nie bezkrytycznie wykonywać decyzje wbrew społeczności lokalnej.
Łatwiej jest decydować o losie nauczycieli i uczniów, gdy gmina ma jedną szkołę. W Łodzi jest jednak 86 podstawówek i 42 gimnazja. Tamtejsi samorządowcy mają za sobą tysiące godzin rozmów. Z dyrektorami, rodzicami. Udało się osiągnąć kompromisy, nieidealne, ale też nie zgniłe. Dzięki temu zbudowali sieć szkół, która ma sprostać reformie oświaty. Przedstawili ją kuratorowi, który miał 21 dni na odpowiedź... – I ostatniego dnia zanegował wszystko, co udało nam się osiągnąć. Nie tłumaczył się ze swojej decyzji, nie zaprosił do rozmów. Nie, bo nie – komentuje Trela. Miasto chciało pozostawić 90 podstawówek, kurator mówi, że ma ich być 94. – Jaki jest tego cel, skoro nawet nie ma tylu dzieci w Łodzi? – pyta wiceprezydent. – Chcieliśmy stworzyć jedyne w mieście liceum dwujęzyczne, francusko-angielskie. Miało powstać na bazie dwóch gimnazjów. Kurator powiedział „nie”. Chcieliśmy doposażyć szkoły zawodowe w budynki po gimnazjach. Kolejne „nie”. Wszystkie kompromisowe rozwiązania wzięły w łeb.
W zamian, jak przekonuje, dostali propozycję nie do odrzucenia: połączenie trzech gimnazjów i trzech podstawówek, w których miałyby powstać trzy szkoły podstawowe. – Rodzice protestują, ale kuratora to nie wzrusza. To ingerowanie w kompetencje samorządów – przekonuje. Po decyzji kuratora poprosił na spotkania dyrektorów. Bo, jak mówi, chce dotrzymać słowa i wprowadzić łódzkie pomysły, tylko w innym trybie oraz terminie. Szkoły, które miasto chciało powołać, ruszą 1 września 2018 r. Reszta – z czasem – gdy dawne gimnazja będą pustoszały. – Mam niemal stuprocentowe poparcie dla tego pomysłu – mówi. – Teraz na przeszkodzie stoi tylko upór kuratora. Ale, jak trzeba, pójdziemy walczyć o swoje do sądu.
Marek Wojtkowski, prezydent Włocławka, rozumie te emocje, ale też bije się w piersi. – Dziś na ferment już za późno. Środowiska samorządowe przespały reformę edukacji. Przeszła bezkonfliktowo, mimo że nie było konsultacji społecznych, a na spotkaniach z panią minister nie można było zabrać głosu – ucina.
O tym, jak bardzo tej możliwości zabrania głosu brakowało samorządowcom, świadczą wydarzenia sprzed kilku dni. Na Zgromadzeniu Ogólnym Związku Miast Polskich w Serocku pod Warszawą była minister edukacji. Był też Karol Rajewski, burmistrz miasta i gminy Błaszki. Jego wystąpienie przerywały burze oklasków, a pikanterii dodawało to, że jeszcze rok temu Rajewski był członkiem PiS. – Gmina Błaszki ma 11 szkół, w tym trzy gimnazja. Chcieliśmy przeprowadzić reformę i zlikwidować pięć nierentownych szkół. Kurator mi w tym przeszkodził, bo szkoły mają być miejscami krzewienia kultury. Mamy więc szkołę, która ma 16 uczniów i mieści się w sklepie. Kolejna jest w prywatnym budynku. Tymczasem państwo zlikwidowaliście ponad 7 tys. najnowocześniejszych szkół w Polsce, czyli gimnazjów – mówił, kierując swoje słowa bezpośrednio do Anny Zalewskiej. Już rok temu był w ministerstwie, żeby przedstawić sytuację w gminie. Nie doczekał się odpowiedzi. Do dziś nikt z resortu nie raczył też odwiedzić miasta Błaszki. – Jesteśmy codziennie okłamywani w telewizji, że wszystko jest z nami konsultowane. Mam bardzo wielki żal o to, pani minister.
Tymczasem na stronie internetowej resortu edukacji od wielu dni stoi informacja: „Proces przyjmowania uchwał w sprawie projektu dostosowania sieci szkół przebiega zgodnie z harmonogramem. (...) Podczas wprowadzania zmian jesteśmy blisko każdego samorządu, każdej szkoły i każdego rodzica. Do dyspozycji lokalnych władz są kuratorzy oświaty i wojewodowie, którzy mają za zadanie wspieranie procesu organizowania oświaty zgodnie z nowym ustrojem szkolnym”. Słowa, słowa, słowa – komentują nie bez złośliwości samorządowcy. I chociaż burmistrz miasta i gminy Błaszki ma powody do zadowolenia. Na stronie miasta pojawił się wpis: „Jest pierwszy sukces. Pani Minister stwierdziła, że w tym konkretnym przypadku potrzebna jest jej osobista interwencja”.

Gdy przykład nie idzie z góry

Edukacja nie jest jedyną kością niezgody między samorządami a rządem. Kolejne na liście jest choćby in vitro. Tu jednak nie chodzi o podawanie w wątpliwość ustaw centralnych, a wprowadzanie konkretnych działań uchwałami miejskimi. Problem w tym, że coraz częściej są one torpedowane. Tak było ostatnio w Gdańsku, gdzie dzięki uchwale budżet miasta miał przeznaczyć 1,1 mln zł na 200 procedur. Wojewoda pomorski z PiS wykorzystał to, że projekt nie miał opinii z Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji. Miejscy urzędnicy tłumaczyli, że wystąpili o taką zgodę i z pewnością by ją otrzymali do lipca, bo wtedy miał ruszyć program. Wojewoda pozostał jednak niewzruszony na te argumenty i całą akcję zablokował.
Wprowadzony przez rząd PO-PSL program leczenia niepłodności był realizowany od lipca 2013 r. Konstanty Radziwiłł, minister zdrowia w rządzie PiS, od początku zapowiadał jego zamknięcie. Ostatecznie swój cel zrealizował w połowie 2016 r. Wtedy statystyki mówiły o 5285 dzieciach, które przyszły już na świat dzięki in vitro. W sumie wykonano 37,6 tys. transferów zarodka, w wyniku czego klinicznie potwierdzono 11,8 tys. ciąż. – Nigdzie nie jest powiedziane, że akurat ta jedna potrzeba zdrowotna obywateli musi być na wieki wieków finansowana ze środków publicznych. Mówimy o programie za setki milionów, na który nas nie stać – przekonywał minister i na otarcie łez obiecywał powstanie narodowego programu prokreacji.
30 czerwca skończyła się więc pomoc rządowa, a już w lipcu 2016 r. działał program miejski w Łodzi. Miasto zaproponowało swoim mieszkańcom leczenie niepłodności metodą in vitro. W zeszłym roku wydało na ten cel blisko 1 mln zł. I, jak mówią miejscy włodarze, nie ma większych problemów ze znalezieniem środków. – Nie działamy na złość ministrowi zdrowia, który zlikwidował pomoc rządową – zastrzega Tomasz Trela. – Chodziło nam o wsparcie ludzi, dla których jest to jedyna droga do posiadania dzieci.
Podobne nastawienie słychać chociażby w Sosnowcu czy Częstochowie. Grażyna Stramska-Świerczyńska, która w drugim z tych miast odpowiada za programy zdrowotne, podkreśla, że jej urząd był pierwszym w Polsce, który jeszcze w 2012 r., nie oglądając się na centralne pomysły którejkolwiek z politycznych opcji, ruszył z programem in vitro. – Ostatnio jednak zainteresowanie nim radykalnie wzrosło. Bo gdy skończyła się pomoc rządowa, ludzie często nie mają alternatywy – mówi. – Musieliśmy zwiększyć środki tak, by starczyło na wszystkie 47 par, które się do nas zgłosiły. Dofinansowujemy procedurę w wysokości 5 tys. zł.
W zeszłym roku na 30 par wykonano tam 24 procedury. Już urodziło się 10 dzieci, za chwilę na świat przyjdzie kolejne. – To wielkie szczęście dla rodziców, a dla nas olbrzymia satysfakcja – mówi Grażyna Stramska-Świerczyńska. Przyznaje, że początkowo były protesty. Nawet programy telewizyjne, w których pokazywano Częstochowę jako antyprzykład na to, czym samorząd nie powinien się zajmować. Dziś jednak te głosy ucichły, choć temat trudny pozostał. – Pary, którym pomagamy, często nie mówią o tym nawet najbliższej rodzinie. To, niestety, dowód na to, jak łatwo oceniamy innych – dodaje.
Od tego roku z podobnymi pomysłami startują kolejne miasta, których radni mówią wprost: chcemy podjąć program zarzucony przez władze centralne. Np. w tegorocznym budżecie Poznania zabezpieczono na ten cel już 1,9 mln zł. Pieniądze, jak precyzyjnie wyliczono, dadzą szansą na dzieci 367 parom. – Też myślimy o in vitro. Potrzebna jest uchwała miasta. Jesteśmy jeszcze na tyle suwerenni, że możemy ją podjąć – to z kolei głos z Włocławka.

Znikające kompetencje

Samorządowcy mówią zgodnie: obawiamy się pełzającej rewolucji. Zależy im na działaniu w ramach swoich kompetencji. I właśnie z nimi jest coraz bardziej krucho. – Do niedawna Wojewódzkie Fundusze Ochrony Środowiska były w gestii samorządów, teraz – Ministerstwa Środowiska, które ma nie tylko kontrolę nad obsadzaniem tam stołków, ale też inwestycjami, na które idą miliony złotych – mówi Marek Wojtkowski. Tylko w 2015 r. na dotacje w całym kraju przeznaczono ponad 410 mln zł, a na pożyczki – blisko 2 mld zł. Dzięki tym ogromnym środkom władze lokalne mogły swobodnie kształtować swoją politykę ochrony środowiska. Jak będzie teraz?
– Niestety widać, w jakim kierunku to zmierza. Inny przykład: przyjęty przez rząd i skierowany do Sejmu projekt zmian w regionalnych izbach rozrachunkowych. Chodzi o kontrolę nad wykonanym przez samorządy budżetem. Gdy padnie hasło, że prezydent źle zarządza, i nie uzyska on absolutorium, na jego miejsce przyjdzie komisarz rządowy, czyli osoba z politycznego nadania – mówi Wojtkowski. – A jeśli chodzi o sam Włocławek, to wciąż czekamy na, planowany od dawna, projekt budowy dworca. Pieniądze, 100 mln zł, miały pochodzić z krajowego programu infrastruktura i środowisko, czyli kontrolowanego przez obecną ekipę rządzącą. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że inwestycja jest miastu potrzebna. Pozostaje liczyć na przychylność PKP.
Marcin Skonieczka, wójt gminy Płużnica, dopisuje do tej listy kolejne punkty: – Ośrodki doradztwa rolniczego już zostały zabrane samorządom i podlegają ministerstwu. Za chwilę ich los podzielą powiatowe urzędy pracy, które przejdą pod administrację rządową.
Jest jeszcze sprawa o wiele bardziej subiektywna: styl sprawowania władzy. Rząd mówi o sitwie i lokalnych dworach, samorządowcy o niepotrzebnych gestach, które niczemu dobremu nie służą. – W 2015 r. zostałem powołany do rady programowej nowo utworzonego Narodowego Instytutu Samorządu Terytorialnego. Po wyborach parlamentarnych rada nie została zwołana ani razu. Pokątnie dowiedzieliśmy się, że jej nie ma. Zostaliśmy rozwiązani i nikt nas nawet o tym nie poinformował! Spytałem o to wprost na posiedzeniu komisji i okazało się, że decyzja zapadła w październiku 2016 r. A teraz czytam, że na zlecenie NIST powstają „ekspertyzy” mające uzasadniać zmiany zapowiadane przez PiS – mówi Eugeniusz Gołembiewski, burmistrz miasta Kowal. I proponuje, by przyjrzeć się również posiedzeniom samej Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego. – Zaraz po wyborach na jednym z nich spotkała się z nami pani premier. Mówiła o współpracy, apelując zwłaszcza o naszą pomoc we wdrażaniu flagowego programu rządu „Rodzina 500 plus”. Zrobiliśmy to z wielkim zaangażowaniem, bo z naszej strony była i ciągle jest wola współpracy. Na posiedzeniach pytaliśmy nieraz o stanowisko rządu w sprawach zapowiadanych zmian w ustroju samorządowym. Odpowiadano nam, że projektów rządowych nie ma, bo rząd nad nimi nie pracuje, a jeśli już, to czynią to posłowie i mają do tego pełne prawo. Podobnie odpowiedział minister Mariusz Błaszczak na ostatnim posiedzeniu komisji, nie ukrywając jednak, że dwukadencyjność liczona wstecz będzie wprowadzona.

Powtórka z idei

– Działam na rzecz samorządu już od lat i nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z tak brutalną polityką rządu wobec reprezentantów lokalnych wspólnot. Samorządowcy nie mogą godzić się na obrażanie, umniejszanie ich roli – denerwuje się Robert Malinowski, prezydent Grudziądza. Zaraz jednak dodaje: – Jesteśmy silną grupą, która mimo wszystko nadal chce działać na rzecz rozwoju demokracji i małych ojczyzn, o czym świadczy m.in. ostatnie spotkanie w Warszawie, w którym udział wzięło ok. 1,6 tys. samorządowców z całego kraju. Byliśmy jednomyślni w stwierdzeniu, że rząd swoją postawą chce zniszczyć dotychczasowe osiągnięcia samorządów.
Gdybyśmy policzyli głosy oddane na władze lokalne i zestawili z głosami oddanymi na obecną ekipę, to okazałoby się, że mamy szersze społeczne poparcie – mówią prezydenci miast. Zastrzegają, że o żadnym państwie w państwie nie może być mowy. Bo, jak przekonuje z kolei Marek Wojtkowski, rząd nad samorządem ma już pełną kontrolę poprzez wiele instytucji: regionalne izby rozrachunkowe, NIK, Krajową Izbę Odwoławczą, prokuraturę, sądy. – Każda nasza decyzja jest kontrolowana i w razie wątpliwości może zostać zaskarżona. Zawsze też pozostaje referendum. Jeżeli PiS uważa, że jest aż tak źle, dlaczego nie spyta suwerena o zdanie? – pyta prezydent Włocławka. On widzi przyszłość w ciemnych barwach. Przekonuje, że decyzje dotyczące ordynacji już podjęto. Dwukadencyjność z opcją wsteczną zostanie wprowadzona. – Zbyt często w naszym kraju prawo działa wstecz – ucina.
Zdaniem Eugeniusza Gołembiewskiego, burmistrza Kowala, reforma samorządowa jest jedyną, oprócz urynkowienia gospodarki przez prof. Balcerowicza, która w naszym kraju po 1989 r. się udała. – Owszem, trzeba ją poprawiać, ale nie ograniczać – zastrzega. Pierwsza na liście zmian jest sprawa finansowania, wkładu własnego. Nie można bazować tylko na dotacjach europejskich, jak ma to miejsce w wielu małych gminach. Te pieniądze w końcu się skończą. Albo – przy okazji brexitu – mogą zostać radykalnie ograniczone. – Oczywiście, każdy rząd ma prawo mieć swoją wizję samorządu, ale musi być ona zgodna z konstytucją i Europejską Kartą Samorządu Terytorialnego. Tymczasem nie ma dziś debaty na te tematy. Pod mało wiarygodnym pretekstem walki z rzekomą patologią władz lokalnych mówi się natomiast o zamiarze wprowadzenia, niezgodnej z konstytucją, dwukadencyjności szefów gminnych samorządów. Nowe przepisy mają działać natychmiast – mówi. I podkreśla, że w Polsce lokalnej, a zwłaszcza w małych gminach, których jest większość, poglądy polityczne są prawie bez znaczenia. Zdecydowana większość wójtów i burmistrzów nie należy do żadnej partii. – To ułatwia nam działanie. Dziura w gminnej drodze nie jest problemem partyjnym, tylko samorządowym. Można ją łatać ponad podziałami.
– Nie buntujemy się, ale musimy protestować. Inaczej w ciągu jednego posiedzenia Sejmu może dojść do zmiany przepisów i rewolucji samorządowej – podkreśla wójt gminy Płużnica. Dlatego zapanowało lokalne pospolite ruszenie. Trwają spotkania w regionach, województwach, również ogólnopolskie. Jest pomysł, by w maju większość gmin przyjęła uchwały w sprawie samorządności. – Myślimy też nad kampanią społeczną w mediach, by przypomnieć ludziom ideę zdecentralizowanego państwa.