Obudziłam się. Wypiłam łyk wody. „Łyk wody” zawsze brzmi jakoś żałośnie, prawda? Żeby tę żałość zdusić w zarodku, wzięłam w dłoń telefon i weszłam na Facebooka. Tu zdjęcie kota w kieliszku, tu narzekania na zwolnienia w korporacjach; rozmowa kipi, wszyscy mają opinię. Jeden kolega filozof udowadniał, że wiedza o innych umysłach jest niemożliwa. Drugi odpowiadał mu, że co z tego, przecież wiedza o własnym umyśle jest równie niemożliwa. Wzięłam czym prędzej udział w dyskusji, dowodząc – a co! – że „umysł” to w ogóle przestarzała kategoria. Tak to żeśmy sobie gadali, czując się niezwykle intelektualnie i wykwintnie, publicznie prowadząc uczoną dyskusję, aż dotarło do nas, że ktoś nas zrobił przez rurkę w capa i tak wykorzystał.
W wyniku tej dyskusji bowiem miały miejsce następujące fakty: ja kliknęłam w reklamę kapci, którą specjalnie dla mnie wybrał pan Zuckerberg (chyba kupię; owe kapcie bowiem „rewolucjonizują rynek kapci”); przyłączyły się do nas inne osoby, hejtując bądź wspierając, i podbiły tym samym Zuckerbergowi statystyki juzerogodzin, które posłużą mu do ściągnięcia jeszcze większej kasy z firmy sprzedającej kapcie za wciskanie ich kapci frajerom takim jak ja. A nabiwszy Zuckerbergowi kabzę, miast podbudować się interakcją, poczuliśmy w duszach pustkę – wygląda na to, że po całej serii przypadkowych i chaotycznych badań w tym temacie Holly Shakya (UCSD) i Nicholas Chystakis (Yale) zdołali na serio udowodnić, że im częściej człek jest na Fejsie, tym gorzej się czuje i tym większa go egzystencjalna chwyta trwoga. Innymi słowy, sprostytuowaliśmy swoją przyjaźń i filozoficzną ekspertyzę, produkując kontent dla kalifornijskiej firmy, która nam – prosumentom, czyli produkującym konsumentom – wcisnęła jeszcze rewolucyjne kapcie za pięć dych. I to w imię czego? Smutku i deprechy oraz zaniku.
Czas był powstać, umyć zęby i z podniesioną przyłbicą udać się na trudne spotkanie. Ale gdy zeszłam do samochodu, przyłbica opadła mi z głuchym dźwiękiem. Wyładował mi się akumulator. Znajoma zamówiła mi więc Ubera, a ja tym Uberem miło sobie podjechałam we właściwe miejsce, rozmawiając wesoło z kierowcą. Och, jakże miło się nam rozmawiało. On ma dziecko – ja też! Cóż za niespotykany zbieg okoliczności. I już mieliśmy się rozstać w poczuciu, że świat jest jednak miejscem magicznych przypadkowych spotkań, gdy nagle dotarło do nas, że i tu ktoś nas przez rurkę, i w capa, i w ogóle. On zajrzał pod powierzchnię swojej energicznej ze mną konwersacji i odkrył tam, że tym, co go motywuje do okrzyków: „Naprawdę? Moje dziecko też lubi kucyki!”, jest pragnienie wyższych ocen klienckich – i że to pragnienie na zawsze umościło się w jego duszy, strosząc się i z rozmachem defekując wokół, brudząc nawet te interakcje, które niegdyś podjąłby sam z siebie, bez nadziei na zysk. A ja zdałam sobie sprawę, że konsumencki rejting to także praca na rzecz firmy – im dokładniejsze oceny, tym więcej ludzi chętnych na Ubera. Pomyślałam też, że moja radość z efektywności i miłego charakteru przejazdu jest samą istotą wyzysku – i że jeśli chodzi o prawdziwą innowację Ubera, to jest nią przekonanie ludzi, że zamówienie za grosze rikszy, której kierowca godzi się na wstąpienie w niższe kręgi prekariackiego wtajemniczenia w imię głodowej stawki, jest „nowoczesne” i „cool”.
Po spotkaniu zaś wróciłam do pracy, którą tego dnia było akurat napisanie poniższego felietonu. Miał on być krótkim spojrzeniem na drobne absurdy naszej kapitalistycznej codzienności. I byłam z siebie znów niezwykle zadowolona – ale zaraz zdałam sobie sprawę, że to także praca zlecona, poniekąd nierealna, niepewna. Że o prekariacie dzisiaj wszędzie pisze wyłącznie prekariat, a drukujące ten prekariat media liczą, że pokusa sławy i ekspresji droższa jest prekariuszom niż faktyczny zysk. Trochę jak na Facebooku.
Reklama
I taki właśnie był mój poranek.