Od jakiegoś czasu nie oglądamy z żoną tradycyjnej telewizji, za to korzystamy z serwisów oferujących wideo na żądanie. Ale zanim zdecydujemy się odpalić jakiś film czy serial, najpierw sprawdzamy, jak został oceniony przez tych, którzy widzieli go przed nami – wpisujemy tytuł w serwisie Filmweb i jeżeli dzieło ma poniżej 7 (w skali 10-stopniowej), to nawet nie zawracamy sobie nim głowy. Gdy powyżej – bez namysłu wciskamy „play”.
ikona lupy />
Łukasz Bąk szef sekretariatu redakcji / Dziennik Gazeta Prawna
Problem polega na tym, że o ile w przypadku pełnometrażowych produkcji ta metoda sprawdza się doskonale, o tyle w odniesieniu do seriali zawodzi na całej linii. Skuszeni oceną 8,9 zaczęliśmy od „Gry o tron”. Ja zasnąłem kamiennym snem po 10 min pierwszego odcinka, a żona obejrzała całą pierwszą serię w jedną noc. W przypadku „Breaking Bad” (ocena 8,8) było odwrotnie: ja pochłaniałem odcinek za odcinkiem, żona tylko się modliła, żebym pewnego dnia nie przytargał do domu zestawu małego chemika.
Teraz jednak to ja się zastanawiam, gdzie powinienem oddać ją. Bo nie dalej jak wczoraj włączyła „Wielkie Kłamstewka” – i obejrzała trzy odcinki. Oraz zapowiedziała, że dzisiejszy i jutrzejszy wieczór będą wyglądały tak samo. Czyli, że mniej więcej na trzy godziny będę musiał wynosić się z sypialni, bo fabuła tego czegoś przyprawia mnie o astmę. Sprowadza się do tego, że kilka bogatych pań pije wino, następnie obrzuca się inwektywami, później straszy prawnikami, a następnego ranka jak gdyby nigdy nic zaprowadza swoje dzieci do tej samej szkoły. Podobno dojdzie tu też do jakiegoś morderstwa. Zapowiedziane zostało w pierwszej minucie pierwszego odcinka, ale ma się wydarzyć dopiero w ostatnim.
Reklama
Więc całkiem serio to jestem zdania, że każdy filmowy tytuł powinien mieć dwie oceny: jedną wystawianą przez facetów, drugą – przez kobiety. Wówczas dokonanie właściwego wyboru byłoby znacznie prostsze. Na podobnej zasadzie powinno się oceniać samochody, z tą różnicą, że robić to powinni nie panowie i panie, lecz fani danej marki i zwyczajni kierowcy, którym jest ona obojętna. Zdziwilibyście się, jak diametralnie różne opinie mieliby o aucie. Przekonałem się o tym przy okazji testu najnowszego BMW serii 5.
Z punktu widzenia zwyczajnego użytkownika nowa piątka jest fenomenalna. Komfortowa i cicha, wykonana z niebywałą dokładnością, prosta w obsłudze, a jednocześnie wyposażona w mnóstwo przydatnych innowacji, jak choćby obsługa sprzętu audio gestami. Jeździłem wersją 540i wyposażoną w sześciocylindrowego benzyniaka o mocy 340 koni, który do setki rozpędzał się w pięć sekund, a przy tym był zaskakująco ekonomiczny – w mieście zadowalał się 10 litrami, a na autostradzie tylko dziewięcioma. Ośmiobiegowy automat, układ kierowniczy, napęd na cztery koła xDrive – czuć, że nad tym wszystkim pracowali ludzie, którzy nie zadowalają się półśrodkami. Postawiono przed nimi zadanie zbudowania najlepszego auta w swojej klasie i tak też uczynili. Problem w tym, że w ten sposób zamiast bmw wyprodukowali audi. Bardzo dobre audi.
Z punktu widzenia fana marki 540i – szukałem bardziej dyplomatycznego stwierdzenia, ale mi się nie udało – straciło cojones. Nie produkuje już testosteronu. Prowadząc je, nie czujecie, że jest wyjątkowe, że prowadzi się lepiej od konkurentów, że daje radość. Nie czujecie potrzeby, żeby sprawdzić je na górskich serpentynach, żeby siłować się z kierownicą, wystawić na próbę swoje umiejętności i możliwości opon. Nawet gdy z 340 koni wyciskacie ostatnie poty, to spod maski i z tłumika do waszych uszu dobiegają szmery. Coś jak sapanie chomika. Przykro mi, ale tego wszystkiego oczekuję właśnie od audi, a nie od bmw.
Wygląda to trochę tak, jakby szefostwo bawarskiej marki doszło do wniosku, że na rynku limuzyn ze sportowym zacięciem osiągnęło już wszystko, co było do osiągnięcia. Aby utrzymać tempo rozwoju, smutni panowie w szarych garniturach postanowili, że teraz zajmą się podbieraniem klientów Ingolstadt i Stuttgartowi. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że nowa piątka ma absolutnie wszystko, co potrzeba, by ten cel osiągnąć.
Przed gniewem ze strony zagorzałych fanów marki mogę próbować bronić BMW argumentem, że w zasadzie większość marek zatraciła charakterystyczne cechy. Jeżeli szukacie komfortu i jakości mercedesa, to powinniście udać się do salonu Lexusa, jeżeli chcecie lexusa, to też powinniście kupić lexusa, jeśli zaś zawsze podobały się wam audi, to powinniście się udać do salonu BMW. Natomiast jeżeli interesuje was bmw, to... powinniście poczekać na nowe Audi A6.
Więcej motoryzacyjnych felietonów Łukasz Bąka przeczytasz tutaj