Etiopia, do której z wizytą wybiera się prezydent Andrzej Duda, jest najstarszym z niepodległych państw Afryki i jednym z czterech – obok Nigerii, Egiptu i Republiki Południowej Afryki – kontynentalnych mocarstw.

Prawie stumilionowa Etiopia, jeden z najludniejszych krajów Afryki, regionalne mocarstwo i żandarm, od lat należy do najważniejszych sojuszników Zachodu w Afryce. Za wzór stawia sobie jednak nie zachodnią demokrację, lecz raczej wschodni autokratyzm, który jak chiński, pozwala łączyć monopol władzy politycznej z sukcesami gospodarki rynkowej. Dzisiejsze etiopskie elity władzy wyrosły zresztą we wschodniej, a nie zachodniej tradycji i kulturze politycznej.

Od blisko ćwierćwiecza w Addis Abebie rządzi Etiopski Ludowo-Rewolucyjny Front Demokratyczny (EPRDF), dawni lewicowi partyzanci, którzy po 17-letniej wojnie domowej, w 1991 r. zdobyli Addis Abebę i obalili komunistycznego tyrana Mengistu Hajle Mariama.

Etiopska wojna domowa z końca ubiegłego stulecia była jedną z zastępczych „brudnych” wojen, jakie toczyły między sobą Moskwa i Pekin, rywalizujące o pierwszeństwo w komunistycznym świecie. W Etiopii Moskwa stawiała na Mengistu, który w 1974 r. wraz z grupą lewicowych oficerów obalił prozachodniego cesarza Hajle Sellasje (1930-36, 1941-74). Kiedy przeciwko Mengistu powstanie wywołali również wyznający komunizm partyzanci z Erytrei, a potem także z prowincji Tigre, rywalizujący z Kremlem Pekin udzielił poparcia właśnie im.

Po wygranej wojnie domowej dawni rewolucjoniści, wzorując się na autokratycznych przywódcach Chin, Singapuru czy Malezji, porzucili wiarę w komunizm i przemienili się w autokratów, godzących państwowy kapitalizm z jedynowładztwem. Osiągnęli sukces, bo Etiopia, uchodząca jeszcze pod koniec ubiegłego wieku za synonim nędzy, zacofania i upadku, wyrosła na kontynentalne mocarstwo polityczne i wojskowe, jeden z najstabilniejszych krajów w Afryce, mogący się w dodatku pochwalić kilkunastoprocentowym tempem wzrostu gospodarczego. Dzięki zagranicznym inwestycjom (zwłaszcza chińskim) i rządowym programom infrastrukturalnej rozbudowy (koleje, drogi, elektrownie wodne itp.), Etiopia stała się jednym wielkim placem budowy, a zagraniczni ekonomiści zaczęli nazywać ją „afrykańską lwicą” (od azjatyckich „tygrysów”).

Reklama

Ceną, jaką Etiopia zapłaciła za stabilizację i gospodarczy rozwój, są autokratyczne rządy dawnych rewolucjonistów z rządzącego Etiopskiego Ludowo-Rewolucyjnego Frontu Demokratycznego (EPRDF), zdominowanego w dodatku przez Tigrejczyków, stanowiących ledwie 6 proc. ludności kraju. EPRDF nie toleruje żadnej opozycji, ani krytyki swoich rządów, pod którymi Etiopia od lat trafia na „czarne listy” państw, gdzie najbrutalniej tłumione są obywatelskie swobody i prawa człowieka, przeciwnicy polityczni osadzani w więzieniach, gdzie powszechnie stosuje się tortury. Tylko raz, w 2005 r. przeprowadzono wybory z prawdziwego zdarzenia, uczciwe i wolne. Zjednoczona opozycja zdobyła w nich jedną trzecią miejsc w parlamencie. Zamiast jednak je zająć, opozycja ogłosiła, że wygrała elekcję, lecz została oszukana przez rządzącą partię. Na ulicach Addis Abeby doszło do rozruchów, w których zginęło prawie 200 osób. Władze odpowiedziały represjami – prawie 30 tys. działaczy i zwolenników opozycji trafiło do więzień. W ostatnich wyborach, w 2015 r. rządzący zdobyli już wszystkie miejsca w parlamencie.

W 2012 r. umarł ówczesny premier Meles Zenawi, władca absolutny Etiopii, na którego oświeconym autokratyzmie wzorowali się także prezydenci m.in. Ugandy, Rwandy czy wrogiej Etiopii Erytrei. Jego następcą na stanowisku premiera został 52-letni Hajle Mariam Desalegn, pierwszy etiopski przywódca, który wywodzi się z południa, a nie z północy kraju, tradycyjnie dominującej w miejscowej polityce (tam mieszkają nie tylko rządzący dziś Tigrejczycy, ale także Amharowie, którzy wydali spośród siebie większość przywódców kraju).

Monopol władzy Tigrejczyków sprawił, że od kilku lat w Etiopii zaczęło dochodzić do antyrządowych wystąpień w regionach zamieszkanych zwłaszcza przez lud Oromo, najliczniejszy w Etiopii, stanowiący ponad połowę jej ludności oraz Amharów (jedna trzecia ludności). Zamieszki, które zaczęły się pod koniec 2014 r. z powodu sporów o ziemię (Oromo protestowali przeciwko rozszerzaniu na ich terytoria stolicy kraju, Addis Abeby; Amharowie nie zgadzali się, by jeden z ich powiatów włączyć do prowincji Tigre). W 2015 r. przerodziły się ogólnokrajowy bunt, do stłumienia którego władze posłały policję i wojsko, a w październiku 2016 r. ogłosiły w kraju stan wyjątkowy. W zamieszkach zginęło prawie tysiąc osób, a prawie 25 tys. zostało aresztowanych, uwięzionych i zesłanych do „obozów reedukacyjnych”. W marcu parlament etiopski jednogłośnie przedłuży stan wyjątkowy na kolejne cztery miesiące.

Obrońcy praw człowieka od lat narzekają, że krytykowane za dyktatorskie rządy władze etiopskie cieszą się pobłażaniem ze strony przywódców Zachodu, widzących w Etiopii potrzebną strażniczkę bezpieczeństwa i stabilizacji w całej Afryce Wschodniej, a zwłaszcza w burzliwym Rogu Afryki. Etiopska armia uważana jest za najlepszą w całej Afryce (i bardzo wpływowa w Addis Abebie), a Etiopia od lat pełni rolę żandarma w Sudanie, Południowym Sudanie, Dżibuti, Erytrei, a nawet Kenii, a zwłaszcza w Somalii, gdzie toczy wojnę z miejscowymi dżihadystami, sprzymierzonymi z Al-Kaidą. Na prośbę USA etiopskie wojsko kilkakrotnie najeżdżało na Somalię, by odsunąć od władzy tamtejszych talibów albo nie dopuścić, żeby przejęli rządy. W zamian za wyświadczane mu przez etiopskich przywódców przysługi, Zachód nie szczędzi im wsparcia i przymyka oczy, gdy prześladują opozycję czy fałszują wybory. Wątpliwe, by sytuacja miała się w najbliższych latach zmienić.

Najbliższe wybory w Etiopii zaplanowano na 2020 rok. W tym samym roku Unia Afrykańska chce wycofać z Somalii swoje wojska pokojowe. Jeśli do tego czasu somalijscy talibowie z ugrupowania Al-Szabab nie zostaną rozgromieni, Zachód znów będzie potrzebował pomocy etiopskich generałów.

Wojciech Jagielski (PAP)

>>> Polecamy: Rozdawanie Koranu przykrywką dla radykałów? Zurych chce zablokowania akcji