Co łączy rurociąg Czad-Kamerun, produkcję brykietów z biomasy w Tanzanii, warsztaty dla tadżyckich gospodyń wiejskich i odnowienie wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej w tureckim kościele? To jedne z setek tysięcy projektów, które są co roku finansowane w ramach oficjalnej pomocy rozwojowej (official development assistance, ODA), systemu wsparcia utworzonego w ramach OECD. Jego korzenie sięgają lat 50. i 60. XX wieku, gdy kraje „bogate” miały zrzucać się na „biedniejsze”, aby wspierać w nich przemiany demokratyczne i rozwój poprzez rozwój wolnego rynku.

Od tego czasu działanie ODA uległo pewnym zmianom, głównie w zakresie metodologii i kwalifikacji konkretnych wydatków, ale ogólna koncepcja pozostała niezmieniona. Obejmuje przepływy finansowe od rządów i instytucji publicznych do krajów i terytoriów znajdujących się na liście biorców takiej pomocy i do instytucji międzynarodowych, których głównym celem jest wsparcie rozwoju gospodarczego i dobrobytu krajów rozwijających się.

Pod koniec kwietnia OECD podała, że przepływy te sięgnęły w 2016 r. rekordowego poziomu 142,6 mld dol. O 8,9 proc. więcej niż rok wcześniej, i to po uwzględnieniu zmian kursowych i inflacji. Ten trend może się jednak odwrócić, bo drugi największy darczyńca świata – Wielka Brytania – zagroziła ustami swojej minister rozwoju międzynarodowego Priti Patel, że może obniżyć swój wkład w ODA, który aktualnie przekracza 0,7 proc. dochodu narodowego brutto (DNB). A na pewno zamierza staranniej nadzorować wydatki. 0,7 proc. DNB to próg, który w 2015 r. miały osiągnąć kraje wszystkie unijne, do czego zobowiązały się w 2005 roku. Ale do 2015 r. tylko pięć państw Unii osiągnęło obiecywany poziom. Oprócz Wielkiej Brytanii – Luksemburg, Szwecja, Dania i Holandia. Polska, jako nowy kraj członkowski, zadeklarowała przekroczenie poziomu 0,33 proc. DNB.

Deklaracja Brytyjczyków bardzo zdenerwowała Billa Gatesa, aktualnie pierwszego filantropa świata, który w serii udzielonych ostatnio wywiadów przekonuje, że byłby to krok wstecz na globalnej drodze do rozwoju i zmniejszania ubóstwa.

Reklama

Nietrafione projekty

Rząd Wielkiej Brytanii, z Theresą May na czele, tłumaczy, że zamierza położyć kres „marnotrawstwu”, czyli wydawaniu pieniędzy z budżetu państwa na tak kuriozalne, ich zdaniem, projekty, jak lekcje angielskiego dla urugwajskich piłkarzy czy pensje dla pracowników telewizyjnego show w Etiopii. Środki pomocowe są bowiem rozdzielane w dużej mierze poprzez konkursy dla organizacji pozarządowych realizujących ONZ-owskie Milenijne Cele Rozwoju (w Polsce poprzez program Polska Pomoc).

Nie tylko Brytyjczyków denerwuje zresztą fakt, że 30 proc. tego budżetu idzie na wpłaty do instytucji takich jak ONZ, Bank Światowy, czy do Europejskiego Funduszu Rozwoju, będącego głównym instrumentem finansowym, przy pomocy którego Unia Europejska wspiera współpracę na rzecz rozwoju krajów Afryki, Karaibów i Pacyfiku (AKP) oraz Krajów i Terytoriów Zamorskich (KTZ). A więc nie tylko na konkretne działania, ale też na sowite pensje ich pracowników i administrowanie projektami, które z rozwojem czy szerzeniem demokracji niekoniecznie mają coś wspólnego.

– Tylko w przypadku Wielkiej Brytanii aż 37 proc. budżetu pomocowego jest marnowane z powodu korupcji, braku przejrzystości, fatalnego zarządzania. Dlatego Brytyjczycy chcą zmniejszyć finansowanie – choćby UNESCO, gdzie pensje pochłaniają połowę rocznego budżetu liczącego 560 mln funtów – podkreśla Ron Matthews, profesor brytyjskiego Cranfield University, na łamach „The Diplomat”.

Te opinie uzasadnia wydany w 2015 r. raport kontrolny Komisji Europejskiej, który ujawnił, że ponad 900 projektów pomocowych wartych 11,5 mld funtów nie spełniło założonych celów. Jak to określili autorzy raportu „co drugie euro wydane przez Unię Europejską na pomoc rozwojową nie przyniosło tego, na co zostały wydane”.

Uchodźcy pochłaniają pomoc

Zdaniem Rona Matthewsa, marnotrawstwem ma być też m.in. wydawanie pieniędzy na utrzymanie uchodźców w kraju donatorów, do czego można formalnie zaliczyć pomoc rozwojową w pierwszym roku ich pobytu. I która pochłania aktualnie jedną dziesiątą globalnego budżetu ODA. Dwukrotnie więcej niż jeszcze dwa lata temu. Najwięcej, bo aż jedną piątą swoich środków pomocowych, przeznaczyły w 2016 r. na uchodźców Austria, Niemcy, Grecja i Włochy, co wydaje się naturalne, bo te kraje przyjmowały ich najwięcej.

Organizacje pozarządowe, np. zrzeszone w konfederacji Concord, uznają to za złą praktykę, ponieważ wbrew idei ODA pieniądze te nie przyczyniają się do rozwoju krajów Południa, pozostając w kraju donatora. Zwłaszcza, że jednocześnie spadają wydatki na dwustronną pomoc (przeznaczaną przez i na rzecz poszczególnych państw) dla najmniej rozwiniętych krajów, szczególnie w Afryce, które pomocy potrzebują najbardziej.

– Jeśli ta tendencja się utrzyma niewykluczone, że niektóre państwa Unii Europejskiej staną się w najbliższych latach największym odbiorcą własnej pomocy rozwojowej – twierdzą autorzy raportu „Polska Współpraca Rozwojowa 2016”.

Transakcje wiązane

Odbiorcą własnej pomocy były jednak już wcześniej. Głównie dzięki temu, że od lat 70. XX wieku jako pomoc rozwojowa kwalifikują się również kredyty, które zawierają co najmniej 25-proc. element grantu (przy referencyjnej stopie procentowej w wysokości 10 proc. rocznie). Niemal połowa tych kredytów była udzielana pod warunkiem, że pożyczone pieniądze zostaną wydane na dobra i usługi zakupione u donatorów.

Dopiero w 2001 r. Komitet Pomocy Rozwojowej Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju przyjął „Rekomendację dotyczącą niewiązania pomocy dla krajów najmniej rozwiniętych”. Ale nadal średnio 15 proc. kredytów preferencyjnych ma charakter transakcji wiązanych. W niektórych, jak w Austrii, czy Portugalii niemal wszystkie kredyty mają status pomocy wiązanej.

Podobnie zresztą jak w Polsce, jednak u nas kredyty stanowią już tylko kilkanaście procent pomocy rozwojowej (w 2012 r. było to ok. 40 proc.). W 2015 r. znaczne kwoty przekazaliśmy np. do Etiopii i Angoli. Umowy kredytowe na ponad 100 mln dolarów Polska zawarła też z Ukrainą, Tanzanią i Kenią.

W wielu przypadkach to mogą być projekty korzystne dla obu stron, ale generalnie OECD uważa wiązanie pożyczek za niekorzystne dla krajów beneficjentów, uznając, że uniemożliwia to wybór i zakup dóbr lub usług w najlepszej jakości i cenie czy to na światowym, czy na lokalnym rynku, dzięki któremu pieniądze zasilają ich gospodarkę. Szczególnie, że najczęściej taka pomoc faworyzuje duże projekty, które wymagają importu kapitałochłonnych dóbr produkowanych w kraju donatora albo wiedzy wykwalifikowanych ekspertów, zamiast mniejszych projektów skoncentrowanych na eliminacji ubóstwa.

Pomoc nie zmniejsza biedy

Eliminacja ubóstwa jest koronnym argumentem – nie tylko Billa Gatesa – za utrzymaniem wysokiego poziomu ODA. Statystyki Banku Światowego wyglądają obiecująco: udział światowej populacji żyjącej w biedzie spadł z 60 proc. w 1970 do 10 procent w 2015 roku. Tim Worstall, stypendysta brytyjskiego Instytutu Adama Smitha, podkreśla jednak, że zawdzięczamy to przechodzeniu na gospodarkę rynkową i globalizacji, nie ma zaś dowodu, że miała to wpływ pomoc rozwojowa. Pomijając już fakt, że sam sposób mierzenia poziomu biedy jest mocno kontrowersyjny. Wielu ekonomistów twierdzi, że nie odzwierciedla rzeczywistości.

Angus Deaton, noblista z 2015 r., atakuje system pomocowy uznając go za nieefektywny – mówi, że to „destrukcyjny wydatek”. Jego zdaniem, aby faktycznie walczyć z biedą na świecie, trzeba położyć większy nacisk na politykę stymulującą wzrost, jak poprawa infrastruktury, inwestycje w edukację, wsparcie techniczne, a przede wszystkim większy przepływ towarów z krajów biedniejszych do bogatych (idea Aid for Trade). To nie leży jednak w interesie krajów donatorów, dla których to Azja i Afryka są perspektywicznymi rynkami.

Również z badań przytoczonych w książce Viktora Jakupca i Maksa Kelly’ego „Assessing the Impact of Foreign Aid” wynika, że nie ma żadnych naukowych dowodów, które by wskazywały, że wsparcie udzielane przez agendy pomocowe przyczyniło się do rozwoju, wzrostu gospodarczego, rozwoju demokracji czy stabilności budżetowej krajów otrzymujących pomoc. A bywa wręcz przeciwnie.

Jak w przypadku wsparcia udzielanego przez Bank Światowy takim krajom, jak Republika Środkowoafrykańska, czy Demokratyczna Republika Konga, dla których środki pomocowe stają się środkiem do utrzymania dyktatorskiej władzy, czy gigantycznych projektów, jak budowa ukończonego w 1996 roku Lesotho Highlands Water Project.

Projekt finansowany m.in. przez Bank Światowy i Europejski Bank Inwestycyjny miał na celu stworzenie źródła energii, które pokryje zapotrzebowanie nie tylko Lesotho, ale także kopalni rozrzuconych wokół Johannesburga i we Free State w RPA. Aby wybudować drugą najwyższą w Afryce tamę zalano wioski, mieszkańców wysiedlono nie oferując nic w zamian. Sprzedaż energii przynosi Lesotho 40 mln dol. zysków rocznie, jednak przeciętny mieszkaniec nigdy z tego dobrobytu nie skorzysta. Podobne „rozwojowe” projekty energetyczne powstają aktualnie w Etiopii i Kenii, a równie kontrowersyjnych, szczególnie w przemyśle wydobywczym, są setki.

Globalna rywalizacja

Rezygnacja z finansowania tego typu przedsięwzięć przez międzynarodowe instytucje niewiele jednak zmieni, bo ich miejsce już zajmują Chińczycy. Teoretycznie dokładają się do „puli” ODA – oficjalnie przyznają się do przekazania 58 mld dol., ale nie publikują wiarygodnych statystyk na temat pomocy rozwojowej. Bardzo często ich współpraca w krajach Afryki czy Ameryki południowej to sprzedaż wiązana – nie wiadomo do końca, co jest pomocą, a co zagranicznymi inwestycjami w wydobycie lokalnych zasobów. Chińczycy inwestują na zasadzie „no strings attached”, czyli nawet nie starają się zachować pozorów, że nie chcą wywierać wpływu na system władzy w kraju, któremu pomagają; stosują głównie umowy bilateralne, zachowując całkowitą kontrolę nad przepływem środków.

Chińczycy tworzą własne instytucje finansujące projekty zagraniczne, jak np. Azjatycki Bank Inwestycji Infrastrukturalnych. Aktualnie, na chińskich kredytach preferencyjnych biznes robi ponad 160 flagowych chińskich przedsiębiorstw z 28 branż, szczególnie w Afryce. Chińska dyplomacja angażuje się też w pomoc zaliczaną do humanitarnej, wysyłając lekarzy, szkoląc rolników, odbudowując szkoły i szpitale itd.

Innym krajem, którego działalność tego typu spędza sen z oczu zachodnich przywódców jest Arabia Saudyjska, wydająca niemal 2 proc. DNB (w 2014 r. było to ponad 14 mld dol.) na „projekty pomocowe” w Palestynie, Syrii, Iraku i Jemenie. Delikatnie mówiąc, niekoniecznie wspierają one cele Zachodu.

Pomoc rozwojowa stała się przede wszystkim narzędziem politycznej rywalizacji. Od zawsze była zaś narzędziem kolonizacji.

Autor: Magdalena Krukowska