Prezydent Donald Trump był tylko połowicznie w błędzie, kiedy napisał w zeszłym tygodniu na Twitterze, że „Rosja pewnie po cichu się śmieje, parząc, jak USA niszczą się od środka”. Tak naprawdę rosyjscy urzędnicy śmieją się zupełnie otwarcie.

Sarkastyczne żarty rosyjskiego ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa na temat zwolnienia dyrektora FBI Jamesa Comeya były łagodne. Udawane zaskoczenie Ławrowa na wieść o sytuacji można jeszcze uznać za uprzejmą, dyplomatyczną odmowę odpowiedzi na pytania o politykę wewnętrzną kraju, w którym jest gościem.

Ostatnio rosyjskie żarty z USA stały się już jednak nieprzyjemne. Prezydent Władimir Putin zaproponował, że przekaże Kongresowi nagranie rozmowy Ławrowa z Trumpem, podczas której Trump rzekomo ujawnił ściśle tajne informacje (Putin użył rosyjskiego słowa zapis, którego, jak stwierdził później Kreml, nie można przetłumaczyć jako „transkrypcji”). Była to oczywiście czysta kpina. Kongres nigdy nie mógłby poprosić o coś takiego Putina, a amerykańscy politycy próbowali się zrewanżować – senator Marco Rubio stwierdził, że gdyby Putin przesłał mu te informacje mailem, „nie kliknąłby w załącznik”.

Następnie rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych opublikowało krótki filmik ze spotkania Ławrowa z Thorbjornem Jaglandem, sekretarzem generalnym Rady Europy. Kiedy siadali do wspólnych zdjęć, Norweg żartobliwie zapytał, czy te zdjęcia nie przysporzą mu problemów. Na to oczywiste odniesienie do oburzenia, jakie wywołały zdjęcia pokazujące przyjacielskie zachowanie pomiędzy Ławrowem, a Trumpem, rosyjski minister odparł: „To zależy, jakie tajemnice mi pan ujawni”. Wywołało to śmiech obecnych wokół osób. Tego rodzaju rosyjski humor widocznie dobrze się sprawdza w Europie.

Reklama

>>> Czytaj też: Trump chce sprzedać połowę strategicznych rezerw ropy naftowej w USA

Putinowi oczywiście nie podoba się niechlujność demokracji. Dlatego od kiedy objął władzę w 2000 roku pilnował, żeby nie wynurzyła się na powierzchnię w Rosji. Jego niedawna interpretacja wydarzeń w USA była szczególnie ciekawa:
„Wiecie, co mnie zaskakuje? Trzęsą wewnętrzną sytuacją polityczną w USA pod antyrosyjskimi hasłami, ale nie rozumieją, że szkodzą własnemu państwu. Jeśli tak, są po prostu głupi. Albo wszystko rozumieją i są niebezpieczni i nieuczciwi.”

Nie oznacza to, że nie ma on trochę racji w kwestii skutków, jakie skandale wywołują na możliwości zachowania przez USA wyjątkowego miejsca, jakie zajmuje na świecie. Nagłówki amerykańskich gazet krzyczą, że rząd Trumpa się rozpada. Dla Amerykanów jest to problem prezydenta. Ale z zewnątrz, i to nie tylko z perspektywy Rosji, jest to problem całych Stanów Zjednoczonych, który świadczy o ich słabości.

Klaus-Dieter Frankenberger napisał w komentarzu dla gazety Frankfurter Allgemeine Zeitung: „Władimir Putin może się śmiać z politycznego chaosu w Waszyngtonie. Możemy się domyślić, dlaczego. Ale niszczenie demokratycznych instytucji i trywializacja urzędu prezydenta to nie jest nic śmiesznego.”

Rozgrywający się obecnie medialny cyrk, który rozdmuchuje każde potknięcie Trumpa i zmusza go do tego, żeby potykał się ponownie, różni się od poprzedniego globalnego przedstawienia o podobnej skali, czyli skandalu związanego z prezydentem Billem Clintonem i Monicą Lewinsky. Wtedy chodziło o wybryk seksualny – coś, co w USA jest traktowane poważniej niż w innych krajach. W obecnym skandalu chodzi o powtarzające się podejrzenia o to, że amerykańscy politycy działają na rozkazy zagranicznych władz. Wrogowie Trumpa nie oskarżają go o to, że nie jest wierny swojej żonie – nazywają go ograniczonym umysłowo, niezdolnym do sprawowania władzy, podatnym na wpływy zagranicznych manipulatorów takich, jak Putin. Mimo że wciąż nie pojawił się żaden dowód na to, że w zeszłorocznej kampanii Trumpa maczała palce Rosja, powtarzane ciągle oskarżenie sprawia, że amerykańskie instytucje wyglądają, jakby nie były w stanie powstrzymać zagranicznej ingerencji – i wciąż im się to nie udaje, ponieważ wrzawa wokół dochodzenia w tej sprawie znacznie przerasta to, co udało się odkryć. Z zewnątrz może się wydawać, że osoby, które powinny rządzić światem Zachodu zamiast tego kłócą się między sobą nawzajem i starają się zrzucać na siebie nawzajem wyssane z palca problemu.

W momencie, kiedy Trump przygotowywał się do swojej pierwszej wizyty zagranicznej, Stany Zjednoczone – nie tylko Trump – zdecydowanie nie potrzebowały tego rodzaju promocji. Minister spraw zagranicznych Niemiec podczas wizyty w Waszyngtonie zasugerował to w sposób delikatny – i dużo przyjaźniejszy niż Rosjanie.

„Jesteście obywatelami prawdziwego supermocarstwa. Jeśli Ameryka będzie zbytnio zajęta swoimi problemami wewnętrznymi, powstanie pustka w sferze międzynarodowej”, powiedział.

Podobne obawy znalazły się w analizie dziennika Washington Post pod tytułem, który – być może bez zaskoczenia – obwinia za to tylko Trumpa, a nie inne zaangażowane w to siły: „Europejscy przywódcy obawiają się, że chaos polityczny Trumpa podważa siłę USA”.

Do wyborów śródkadencyjnych w USA zostało jeszcze 17 miesięcy. To za wcześnie na godną kampanii wyborczej gorączkę, jaka powstaje w Waszyngtonie. Tak czy inaczej Trump będzie na scenie jeszcze przez jakiś czas. Potrzebuje więc trochę przestrzeni, żeby złapać oddech i żeby jego widoczna panika nie zaszkodziła interesom USA bardziej, niż już to się stało. Polityczny wrogowie Trumpa też muszą zrozumieć, że nie działają na korzyść swojego kraju, powtarzając w kółko niepotwierdzone, ale bardzo poważne oskarżenia. Śledczy potrzebują spokoju, jeśli mają do czegokolwiek dojść. A świat potrzebuje Stanów Zjednoczonych, które dodają nieco więcej otuchy niż opera mydlana, za którą osobom z zewnątrz coraz trudniej jest nadążyć, ponieważ zsuwa się ona w wewnętrzne niuanse polityczne i prawne. Pilnie potrzebujemy więcej powagi, więcej zdrowego rozsądku i mniej krzyku.

>>> Polecamy: Media: Trump dokonał "resetu" na Bliskim Wschodzie [ANALIZA]