W Paryżu, Saint-Denis czy Lyonie są kawiarnie, stacje metra, ulice, gdzie kobiety nie są mile widziane.
Od roku w Chapelle-Pajol w Barbes, znajdującej się na styku X i XVIII dzielnicy Paryża, grupy młodych mężczyzn utrudniają kobietom wstęp do pobliskiej stacji metra la Chapelle. W kawiarniach i pubach, na skwerach oraz na kilku najbliższych ulicach jest podobnie. Handlarze, przemytnicy, paserzy, koczujący imigranci – głównie pochodzenia sudańskiego –zaczepiają i napastują kobiety niezależnie od ich wieku, stroju i koloru skóry. Steki wyzwisk wykrzykiwane w kilku językach kierowane są ze szczególnym upodobaniem w kierunku młodych kobiet ubranych w szorty lub minispódnice. – Takie stroje noszą prostytutki, a nie szanujące się kobiety – słyszą Francuzki.
– Życie tutaj stało się nieznośne – skarży się Meryl, młoda nauczycielka mieszkająca w Barbes od kilku lat. Kiedyś była to popularna dzielnica ludzi niespecjalnie bogatych, ale przyjaznych. Kobieta, która dwa lata mieszkała i uczyła francuskiego w Maroku, nie obwinia imigrantów o zaistniałą sytuację, raczej policję o nieskuteczność. – Kwestia imigrantów to bardziej skomplikowany problem – komentuje. Trudno ją podejrzewać o nienawiść. Sama uczy ich nowych umiejętności, które pozwalają lepiej odnaleźć się na rynku pracy, wyjaśnia, jak się zaadaptować. Przyznaje: wyjechała z Maroka z powodu różnic kulturowych, których nie mogła znieść. – Kobieta nie powinna sama wychodzić z domu – powtarzano mi to bez przerwy. Sąsiedzi i znajomi zawsze towarzyszyli mi podczas wyjść, bo tak bezpieczniej. W tej dzielnicy zaczyna się robić podobnie.