Zielone certyfikaty w założeniu miały wyrównywać inwestorom różnice między wysokimi kosztami budowy i eksploatacji wiatraków, czy elektrowni na biomasę, a niską ceną energii elektrycznej na rynku. W ten sposób rząd zachęcił do zainwestowania w tym sektorze kilkudziesięciu miliardów złotych w ciągu dekady.

Jednak dzisiejsze ceny certyfikatów zdecydowanej większości inwestorów nie pokrywają kosztów kredytów i utrzymania elektrowni. Z danych Agencji Rynku Energii wynika, że większość turbin wiatrowych i połowa elektrowni wodnych generuje straty. Z kolei elektrownie na biomasę muszą ograniczać produkcję.

Na wtorkowej sesji Towarowej Giełdy Energii zielone certyfikaty sprzedawano po 24,52 zł/MWh. To o kilkadziesiąt groszy mniej, niż wyniosło poprzednie minimum z kwietnia tego roku. W tym czasie transakcje dwustronne (wynikające zwykle z długoletnich umów) rozliczano średnio po ponad 90 zł. Obu wartościom daleko do maksimum cenowego na poziomie 285 zł sprzed sześciu lat.

Ceny utrzymują się na niskim poziomie, bo produkujemy więcej „zielonego” prądu, niż zakładał rząd. A to on wyznacza popyt na certyfikaty za pomocą rozporządzeń. Z szacunków portalu WysokieNapiecie.pl wynika, że w 2016 roku wyprodukowaliśmy 22 TWh energii elektrycznej, za którą przysługują zielone certyfikaty. Podczas gdy zapotrzebowanie na nie wyniosło niewiele ponad 17 TWh.

Reklama

Według analiz WysokieNapiecie.pl w tym roku produkcja energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych (OZE) spadnie po raz pierwszy od ponad dekady i wyniesie niespełna 22 TWh. Z tego za ok. 20 TWh przysługiwać będą zielone certyfikaty. Jednak tegoroczny popyt na nie wyniesie niespełna 19 TWh, a więc nadpodaż jeszcze się utrzyma. Powiększy w ten sposób „górkę” certyfikatów, która w maju wynosiła już 25 TWh. To oznacza mniej więcej tyle, że już dziś sprzedawcy energii mogliby za ich pomocą wywiązać się z obowiązku na 2018 rok.

Górka certyfikatów zacznie spadać dopiero w 2018 roku. Przede wszystkim za sprawą malejącej produkcji energii z biomasy i niektórych rodzajów biogazu oraz tegorocznej aukcji OZE, która przeniesie zwycięzców z systemu zielonych certyfikatów do nowego, bardziej stabilnego modelu wsparcia. Stanie się tak jednak przy założeniu, że rząd utrzyma w mocy rozporządzenie zakładające stały wzrost zapotrzebowania na certyfikaty. Jednak i w najlepszym wypadku certyfikatowa górka zostanie rozładowana dopiero po 2020 roku.

To o tyle istotne, że zgodnie z rządowymi założeniami i unijnymi zobowiązaniami do tego czasu produkcja energii z OZE powinna wzrosnąć do ponad 32 TWh. Nic jednak nie wskazuje na to, by rzeczywista generacja „zielonego” prądu w Polsce do końca dekady przekroczyła 22 TWh. Jeszcze kilka lat temu rząd zakładał, że aby spełnić unijne wymogi na 2020 roku (w sumie 15% zużycia energii z OZE w elektroenergetyce, ciepłownictwie i transporcie) znacznie zwiększymy współspalanie biomasy z węglem pod koniec dekady. Problem w tym, że przy dzisiejszych cenach zielonych certyfikatów oznaczałby to przepalenie pieniędzy państwowych spółek energetycznych. Załatanie dziury tej wielkości kosztowałoby od 1 do 2 mld zł, których koncerny nie odzyskałyby w żadnym systemie wsparcia zaakceptowanym przez Brukselę.

Ministerstwu Energii pozostaną jeszcze dwa możliwe wyjścia.

Dalsza część artykułu na portalu wysokienapiecie.pl

>>> Polecamy: LNG z łupków to duży problem dla Rosji. Gazprom traci wpływy w regionie