Werble zagrały, zaśpiewano pieśń radości, wójtowie i burmistrzowie odetchnęli z ulgą. Jarosław Kaczyński padł. Pod naciskiem samorządowców, także z własnej partii, wycofał się z wprowadzenia wstecznej kadencyjności w samorządach. Demokracja górą. Czyżby?
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Jak każdy polski problem, i ten wtłoczyliśmy w polsko-polską wojnę. Kto pisior – ten za, kto platfus – przeciwko. A przecież jak zwykle sprawa jest bardziej skomplikowana. Dwukadencyjność nie rozwiązałaby wszystkich problemów samorządu, ale ograniczyła te najistotniejsze – nepotyzm i stagnację. Bo w wielu samorządach naczelna zasada brzmi: trwać.
Niewiele PiS państwa naprawił, ale w tej jednej sprawie miał rację. Tyle już prawa nagiął lub złamał, że mógł pójść do przodu. Z korzyścią dla samorządności.
Reklama
Ogłoszony wczesną wiosną przez Prawo i Sprawiedliwość pomysł ograniczenia kadencji w samorządach do dwóch, w dodatku wprowadzony wstecz, czyli od zaraz, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci gremialnie uznali za niedemokratyczny. To łamanie konstytucji i zamach na samorządność, argumentowali, PiS chce przejąć gminy, miasta i powiaty, i o to w tej awanturze chodzi, a nie o dobro wspólne i naprawienie błędów. Nic tak jak samorządność po 1989 r. nam się nie udało i opowiadanie, że to siedlisko zła i układów, nijak się ma do rzeczywistości. Bo przecież się rozwijamy. Zdobywamy środki unijne, budujemy drogi, kanalizację, baseny i obwodnice, przecież wysyłamy dzieciaki na erasmusy, prowadzimy programy społeczne i aktywizujemy mieszkańców, walczymy z bezrobociem. Od tego jesteśmy, nie od polityki, ta wciska nam się drzwiami i oknami nieproszona i nie daje pracować.
Jest w tym opisie prawda, ale obejmuje on tylko fragment samorządowego podwórka. W dyskusjach o kadencyjności lubimy przywoływać przykłady dużych miast, bo one zarządzane są bardziej jak korporacje niż instytucje publiczne. Więc gdzie problem? Ale Polska powiatowa i gminna to inny świat, w którym najbardziej pożądanym dobrem jest praca w jednostce samorządowej. Dystrybucja takiej pracy jest narzędziem uprawiania polityki. Ludzie z ambicjami i aspiracjami, jeśli nie chcą wyjeżdżać, mają tylko dwie drogi: własny biznes lub samorząd. Ten pierwszy jest ryzykowny, często nie wychodzi, ten drugi daje pieniądze i prestiż. Problem w tym, że komu uda się tam wejść, zrobi wszystko, by tam pozostać. Dosłownie wszystko.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP