To suma potrzebna do „kupienia” followersów na Twitterze albo Facebooku, wynajęcie firm na 12 miesięcy firmy specjalizującej się w tworzeniu fałszywych newsów albo uruchomienie wyrafinowanej strony internetowej służącej do wpływania na opinię publiczną.

- Hakowanie współczesnych systemów do głosowań nie jest warte swojej ceny, bowiem pozostawia ślady, jest kosztowne oraz stanowi duże technologiczne wyzwanie – twierdzi Udo Schneider, ekspert ds. bezpieczeństwa niemieckojęzycznego rynku w firmie Trend Micro. O wiele prostsze jest wpływanie na opinię publiczną poprzez publikowanie fake newsów albo wyciek danych, co jak się powszechnie sądzi miało miejsce podczas ostatnich wyborczych kampanii w USA oraz Francji. Zdaniem Schneidera istnieje spore ryzyko, że wydarzy się także przed wyborami do niemieckiego parlamentu.

Niemieccy politycy w coraz większym stopniu obawiają się o to, że zewnętrzne siły będą starały się wpłynąć na wrześniowe wybory. Oczy specjalistów ds. cyberbezpieczeństwa zwrócone są na Rosję, która dysponuje potężną armią internetowych trolli generujących duże ilości fałszywych informacji. Kreml jest także oskarżany o „ciche” wspieranie hakerskich działań, które mają być wkrótce wymierzone w główne niemieckie partie oraz dwa think tanki powiązane z partiami CDU i SPD.

Niemieckie partie polityczne są „całkowicie transparentne” dla zmotywowanych hakerów, bowiem ich infrastruktura informatyczna nie jest dobrze chroniona. Możliwe jest nawet manipulowanie wstępnymi wynikami na dzień przed wyborami.

Reklama

Niemieckie władze są przekonane, że są w stanie zabezpieczyć proces liczenia głosów, które jest w głównej mierze przeprowadzane ręcznie albo za pomocą linii telefonicznych. Uczulają też regionalnych i lokalnych urzędników przed stojącymi przed nimi zagrożeniami.

>>> Czytaj też: Międzymorze to "międzynarodówka autokratów"? Ekspert: Niemcy nie rozumieją i boją się tej idei