"Czego by nie powiedzieć o Brytyjczykach, to zbudowali w Indiach koleje" - mówi Vinay Mishra, patrząc przez okno wąskotorówki z leżących w północnych Indiach Kalki do Śimli. Pociąg pnie się przez gęsty las, pokonuje głębokie tunele i mosty. Od czasu do czasu zatrzymuje się na stacjach jak z obrazka. Perony są zadbane, a odmalowane budynki zachowały klimat czasów kolonialnych. Podczas inauguracji w 1904 roku 96-kilometrowa linia była cudem techniki inżynieryjnej - miała 369 mostów i 103 tunele.

"Koleje dotarły niemal wszędzie, do każdej wioski, wiele miejscowości zyskało wtedy kontakt ze światem" - opowiada Mishra, rozsiadając się na wąskiej ławeczce kolejki. Czteroosobowa rodzina Mishrów jedzie na krótki urlop do Śimli, w stanie Himaćal Pradeś. Górski kurort stworzyli Brytyjczycy na początku XIX w., kiedy ten region Himalajów przejęli od królestwa Nepalu.

"Oczywiście Brytyjczycy nie budowali kolei dla wygody Indusów, lecz żeby podbić subkontynent" - opowiada 40-latek, który pochodzi z Delhi i jest biznesmenem.

Kolej tak samo postrzegali indyjscy powstańcy walczący o niepodległość. Bengalscy buntownicy w 1907 r. zaatakowali pociąg gubernatora, a rok później w miejscowości Shamnagar wrzucono do pociągu bombę ukrytą w łupinie kokosa. "Stacje kolejowe budowano, ze względów strategicznych, w pewnej odległości od miejscowości, którym służyły" - pisał historyk James Bryce, podkreślając, że rok 1914 był przesiąknięty zapachem prochu.

Reklama

Pięć lat później podczas rebelii w stanie Pendżab gubernator Michael O'Dwyer, który był odpowiedzialny za masakrę cywilnej ludności w Amritsarze, pisał o atakach na pociągi. Akcje były skoordynowane i miały unieruchomić brytyjskie wojsko.

Coraz częściej wybuchały strajki kolejowe, a Indusi głośno wyrażali sprzeciw wobec rasizmu panującego w wyższych klasach pociągów. Dla Mahatmy Gandhiego, jak pisze Anup K Chatterjee w książce o indyjskich kolejach, dworce kolejowe stały się ważnymi centrami antybrytyjskich protestów.

"Mój ojciec, który pracował w rządowej administracji, zawsze powtarzał, że koleje i biurokracja to spuścizna kolonialna, z której korzystamy" - mówi Mishra, który jak sam przyznaje, jest anglofilem. "Oglądam tenisa na Wimbledonie, lubię klasyczne kilkudniowe mecze krykieta i atmosferę Śimli. Miasto jest przesycone historią" - podkreśla.

Kiedy w okolicach kwietnia i maja nad Delhi spływała fala gorąca, Brytyjczycy uciekali do chłodnej Śimli. Wraz z nimi biurokraci. W niepodległych Indiach ten zwyczaj zachowano i mały kurort wciąż był świadkiem historii. Na przełomie czerwca i lipca 1945 r. Brytyjczycy negocjowali z indyjskimi liderami kształt Indii po II wojnie światowej, a 2 lipca 1972 r. Pakistan podpisał układ pokojowy z Indiami, dając początek państwu Bangladesz.

"Czasami wydaje mi się, że za bardzo lubimy to co brytyjskie" - mówi PAP 32-letni Sanjay Chakraborty, który przyjechał do Śimli z Delhi, lecz jego rodzina pochodzi z Bengalu.

"Uwielbiamy wszystko, co ma posmak wysokiej klasy. Brytyjską rodzinę królewską, nasze zamknięte kluby dla dżentelmenów, pola golfowe i wyścigi konne. Jednak nikt nie chce się do tego przyznać. Wszyscy za to wynoszą pod niebiosa powstańców z czasów walki o niepodległość" - opowiada, przechadzając się Mall Road, główną ulicą Śimli z kościołem o wieży zegarowej.

W Indiach coraz bardziej popularne stają się takie postacie ruchu niepodległościowego jak pochodzący z Bengalu Subhash Chandra Bose. Ten polityk i żołnierz przez niemal 20 lat był członkiem Indyjskiego Kongresu Narodowego, któremu przewodniczył Gandhi. Jednak po zmanipulowanych przez polityków skupionych wokół Gandhiego wyborach i decyzji o cichym sojuszu z Brytyjczykami podczas II wojny Światowej, Bose odszedł z partii. Aresztowany przez Brytyjczyków zbiegł do Niemiec, a następnie stworzył jednostki wojskowe Indusów, którzy walczyli przeciw aliantom.

Chakrabortiego drażnią przede wszystkim kluby delhijskiej elity. "Żeby się dostać do klubu, trzeba albo członkostwo odziedziczyć, albo zapłacić ogromną łapówkę. Na końcu czeka słona opłata za członkostwo" - tłumaczy. W klubach są przestronne ogrody i świetnie utrzymane korty tenisowe i baseny.

Członkostwo "na cały życie" w delhijskim klubie Chelmsford kosztuje 0,5 mln rupii (ok. 30 tys. zł), a w Gymkhanie - blisko 1,9 mln rupii (ok. 110 tys. zł). Tyle że w tym drugim klubie można być na liście oczekujących przez 37 lat, płacąc przy tym 750 tys. rupii depozytu.

Pod koniec czerwca br. Tailin Lyngdoh, kobietę z północno-wschodniego stanu Meghalaja, wyproszono z klubu golfowego w Delhi, mimo że była gościem członka tego klubu. Pracownicy stwierdzili, że jej tradycyjna sukienka plemienia ludu Khasi jest uniformem pokojówki i pani Lyngdoh wygląda jak "pojemnik na śmieci".

Mieszkańcy stanów północno-wschodnich, ze względu na swój wygląd i rysy twarzy, często doświadczają nieprzyjemności ze strony delhijczyków. Publicznie wyzywa się ich od Chińczyków, z którymi Indie rywalizują w regionie.

"To nie po to Gandhi walczył z Brytyjczykami. To nie o to chodzi w niepodległości, nie po to tylu ludzi poświęciło swoje życie" - napisała w publicznym oświadczeniu działaczka społeczna Mohini Giri, która doświadczyła podobnej sytuacji w najbardziej prestiżowym delhijskim klubie Gymkhana.

"Żyłam w brytyjskich Indiach. Moje sumienie nigdy nie pozwoli mi na odwiedzenie miejsca, gdzie ludzie nie są równo traktowani" - grzmiała działaczka. Gości 79-letniej Giri wyproszono z klubu za złamanie etykiety, bo zdaniem obsługi wyglądali jak pokojówki i kierowcy.

"To, co zostawili Brytyjczycy, jest częścią naszej historii i nie należy tego negować" - uważa Mishra. "Ale warto rozumieć mechanizmy tej fascynacji. Bardziej od Gandhiego przemawia do nas obecnie siła powstańców oraz narodu, który nas podbił" - zauważa Chakraborty.

Z Śimli Paweł Skawiński

>>> Czytaj też: Twoi rodzice są ubodzy? Badania pokazują, że Ty też będziesz