Zaczęło się od tego, że profesora Lecha Morawskiego ktoś nieopatrznie wypuścił do Londynu, a Anglicy nie odesłali go z lotniska do Polski, jak to regularnie robią z księdzem Międlarem.
ikona lupy />
Andrzej Krajewski / Dziennik Gazeta Prawna
Być może fakt, że przyleciał jakiś sędzia, jakiegoś Trybunału Konstytucyjnego uśpił ich czujność. Zaś pewnie doktorant z Torunia nie przewidział konsekwencji wyjazdu promotora i nie posłał na czas do brytyjskiego Home Office e-maila z ostrzeżeniem, iż stolicę Zjednoczonego Królestwa nawiedzi niebezpieczny ekstremista. Zaspał, więc sam jest trochę sobie winien. Wypuszczony na swobodę prof. Morawski podczas debaty naukowej w Oksfordzie dał wyraz temu, jak bardzo nie lubi swych kolegów po fachu oraz jak bardzo kocha obecnie rządzącą partię. Tę, która dała mu fajną posadę w Trybunale Konstytucyjnym, czego akurat źli koledzy dać nie chcieli. Przy okazji dostało się też – nie wiedzieć czemu – homoseksualistom. Ale w profesorskich mózgach (zwłaszcza prawników) impulsy nerwowe często biegną niezrozumiałymi dla maluczkich ścieżkami.
Gościnne występy prof. Morawskiego mocno zabolały jego kolegów z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Wprawdzie ów wspomniany sędzia TK nie pracuje tam już od 2015 r., lecz mimo wszystko jego zarzuty o to, że stare elity III RP (zwłaszcza prawnicy) do cna są skorumpowane, wzięli do siebie. Po czym zapałali zdrowym pragnieniem odwetu. Niestety kolega Morawski już nie nawiedza swej Alma Mater i trudno dopaść go na korytarzu, by zawlec za róg i po cichu skopać. Na szczęście półświatek akademicki dawno temu wypracował metody, jak radzić sobie z taką niedogodnością. Kiedy profesor pozostaje poza zasięgiem, należy wymierzyć sprawiedliwość jego doktorantowi. Tak też się stało. W połowie maja dziekan Wydziału Prawa i Administracji UMK musiał odwołać obronę pracy doktorskiej pewnego pechowca, bo zabrakło komisyjnego kworum. Pracownicy naukowi zbojkotowali ucznia prof. Morawskiego, aby dobitniej pokazać koledze, jak bardzo nim gardzą. Błagania doktoranta o litość puścili mimo uszu. Fakty, że młody człowiek nie może już zmienić promotora, ma zarejestrowaną pracę i uczelni też nie może zmienić, stanowiły dodatkowy atut. Ofiara wpadła w pułapkę, z której nie ma ucieczki. Krew od razu poczuł równie dobrze zaprawiony w bojach prof. Morawski. Na kolejnym terminie obrony nie stawił się z kolei on. Tak pokazując, jak mocno gardzi swymi kolegami. Na nic zdało się łkanie doktoranta o „dobrą wolę” profesorów, że plany życiowe, że praca, kariera etc. Obrona znów się nie odbyła. Dobra zabawa tymczasem dopiero się zaczyna. Profesorowie, aby pokazać zdradliwemu koledze, jak bardzo go nie lubią, mogą przy okazji następnego terminu obrony wyłupić doktorantowi oko, wówczas w odwecie prof. Morawski odgryzie uczniowi ucho, a wtedy rozeźleni pracownicy naukowi UMK dorwą doktoranta i...
Reklama
Na pewno wielu z was zginie, ale jestem gotowy na takie poświęcenie – oznajmia lord Farquaad rycerzom wysyłanym na walkę ze smokiem w pierwszej części „Shreka”. Jeśli chodzi o doktorantów, to kadra profesorska w Polsce jest zdolna do jeszcze większych poświęceń. Tak na marginesie, gdyby taki cyrk odbywał się w jakiejś firmie działającej na wolnym rynku, to jej pracowników czekałaby szybka dyscyplinarka za uchylanie się od obowiązków służbowych. Zaś pechowy doktorant mógłby wytoczyć uczelni i swemu promotorowi procesy, dostając sowite odszkodowanie za notoryczne łamanie jego praw. Tymczasem w polskiej rzeczywistości tego nie zrobi, bo oczywiście wówczas żadnym doktorem już nigdy nie zostanie.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP