Wielu Polaków, którzy mają dziś ustabilizowane życie zawodowe w Wielkiej Brytanii, martwi się o to, że po Brexicie będą zmuszeni do opuszczenia Wysp. Największymi przegranymi potencjalnego exodusu z Polski będą jednak brytyjskie firmy.

Gdy Grzegorz Migut w ubiegłym roku rozpoczął pracę w Traditional Norfolk Poultry, wykonał kolejny krok na drabinie swojej kariery. A ta rozpoczęła się 12 lat temu, gdy przybył na Wyspy Brytyjskie jako biedny imigrant z Polski. Teraz Migut jest menedżerem z klasy średniej, który zarządza 13 wielkimi fermami kurczaków, położonymi dwie godziny drogi od Londynu oraz grupą 25 pracowników, głównie z Polski. Dzięki pracy w Wielkiej Brytanii Migut dorobił się własnego domu, w którym mieszka z żoną oraz dwiema córkami, urodzonymi już na Wyspach.

Zamiast cieszyć się tym, co udało mu się osiągnąć przez 12 lat emigracji, Grzegorz Migut martwi się decyzją Brytyjczyków o wyjściu z Unii Europejskiej. W wyniku Brexitu może bowiem stracić prawo do pozostania na Wyspach. Podobne obawy ma ok. 3 mln imigrantów z Unii Europejskiej, których przyszłość zależy od efektów negocjacji pomiędzy Brukselą, a Londynem. Co prawda brytyjska premier Theresa May zaproponowała, aby imigranci z UE, którzy przebywają na Wielkiej Brytanii co najmniej 5 lat, otrzymywali prawo stałego pobytu, ale pomysł ten nie został sfinalizowany w czasie rozmów z negocjatorami z Brukseli.

Pomimo, że Grzegorz Migut powinien spełniać te warunki, to wciąż się obawia – tak samo, jak inni pracownicy z UE. Imigranci nie wiedzą, czy będą w stanie udokumentować swój pobyt na Wyspach oraz ile będzie kosztowała zgoda na stały pobyt. „A co jeśli z jakiegoś powodu nie będę w stanie udowodnić trzeciego roku pobytu w Wielkiej Brytanii?” – pyta Migut. „To będzie stres dla tysięcy imigrantów” – dodaje.

Tymczasem to właśnie ograniczenie imigracji było kluczowym powodem, dla którego wielu Brytyjczyków zagłosowało za Brexitem. W Wielkiej Brytanii żyje obecnie ok. 1,3 mln obywateli UE z państw Europy Wschodniej, z czego ok. 800 tys. to Polacy.

Reklama

Potencjalne opuszczenie Wielkiej Brytanii przez imigrantów z UE to problem nie tylko dla nich samych, ale też dla brytyjskich firm. Przedsiębiorstwa takie jak Traditional Norfolk Poultry, w dużej mierze polegają na pracy przybyszów z UE.

„Naprawdę jest coraz gorzej. Nie możemy znaleźć ludzi do pracy” – skarży się Mark Gorton, jeden ze współzałożycieli firmy. „Po prostu ich nie ma” – dodaje.
Gorton przyznaje, że jego firma stara się zatrudnić więcej Brytyjczyków, ale nie jest w stanie wypełnić wolnych wakatów nawet imigrantami z Europy Wschodniej. Traditional Norfolk Poultry chce zachęcić przyszłych pracowników stawką 7,5 funta za godzinę. Odkąd firma nie może poradzić sobie z rekrutacją i znalezieniem pracowników, zrezygnowała nawet z wymogu znajomości języka angielskiego. Największym zmartwieniem dla Gortona jest grudzień, kiedy jego przedsiębiorstwo musi zatrudniać dodatkowe osoby, aby sprostać wyższemu popytowi na indyki z okazji Świąt.

Brytyjczycy nie chcą tam pracować

Traditional Norfolk Poultry to jedna z najczystszych, najbardziej nowoczesnych i humanitarnych ferm kurczaków w Wielkiej Brytanii. Daleko jej do amerykańskich standardów, gdzie kurczaki są płukane w chlorze. Żywność tego typu będzie mogła być sprowadzana na brytyjski rynek, jeśli Wielka Brytania po Brexicie podpisze z USA bilateralną umowę handlową.

Pomimo, że ferma Gortona spełnia wyższe standardy, to praca na niej nie należy do najprzyjemniejszych. Tuż za biurem dyrektora firmy znajduje się wielki biały hangar wielkości boiska piłkarskiego. Aby do niego wejść, pracownicy muszą wypełnić określone instrukcje i przejść przez maty sanitarne. W środku znajdują się tysiące niebieskich skrzynek z kurczakami przeznaczonymi na rzeź. Zwierzęta są ubijane w najbardziej humanitarny z możliwych sposób – poprzez powolne zaśnięcie. Następnie trzech pracowników, wszyscy z Polski, zawiesza ubite kurczaki na hakach, które transportują je do kolejnego pomieszczenia. Tam są patroszone i dzielone na części. Podłoga w tym pomieszczeniu jest cała we krwi, a kurze pióra są spychane w róg pomieszczenia. Praca w tym miejscu ma powtarzalny, manualny charakter i większość Brytyjczyków po prostu nie chce jej wykonywać.

Grzegorz Migut z Polski uważa, że miał szczęście. 12 lat temu, gdy przyjechał na Wyspy, swoją pracę zaczynał od pakowania wieprzowiny w zakładzie w Thetford, około 2 godzin drogi od Londynu. Pierwsze lata na Wsypach spędził w trybie „praca, sen, praca, sen”, oszczędzając pieniądze i szlifując swój angielski. Później był zatrudniony w firmie zajmującej się pakowaniem jaj. Wszystko to i tak było lepsze niż niskopłatne zajęcia, z jakimi miał do czynienia w swoim rodzinnym Rzeszowie.

Dziś, ubrany w niebieską koszulę, 39-letni Grzegorz Migut bardziej przypomina księgowego niż farmera. Obecnie przedmiotem jego największych zmartwień jest to, jak udowodni brytyjskim urzędom, że od wielu lat pracował na Wyspach. Jego koledzy z Polski i Litwy są jeszcze bardziej zaniepokojeni. Nawet jeśli datą graniczną będzie 29 marca 2019 roku (to imigrantów najlepszy scenariusz), setki tysięcy imigrantów mogą się nie kwalifikować do pozostania na Wyspach, gdyż nie będą w stanie udowodnić, że przebywali w Wielkiej Brytanii od 5 lat. Jeden z pracowników fermy przyznał, że 29 marca 2019 roku miną 4 lata i 10 miesięcy jego pobytu na Wyspach. Może to oznaczać, że będzie musiał opuścić Wielką Brytanię i wracać do Polski. „Jeśli będzie musiał to zrobić, to tak właśnie zrobi” – martwi się Grzegorz Migut. I dodaje: „Obawiam się, że za dwa lata czeka nas prawdziwy exodus pracowników”.

Migut i jego współpracownicy wciąż nie wiedzą, na czym stoją. Nie mają pojęcia, ile będą musieli zapłacić za złożenie wniosku o stały pobyt. Obecnie to koszt rzędu 2297 funtów – wynika z informacji organizacji Free Movement, która zajmuje się udzielaniem porad prawnych imigrantom. Przy tej wysokości dla wielu imigrantów to cena zaporowa. Nawet Grzegorz Migut jako menedżer miałby problem, aby opłacić złożenie aplikacji tylko za siebie, nie mówiąc o pozostałych członkach rodziny.
Jest również wielu imigrantów, którzy mieszkali w Wielkiej Brytanii przez 6 lat, ale wrócili do Polski na kilka miesięcy, bo nie mogli znaleźć pracy. Migut zastanawia się, jak zostaną zaklasyfikowani.

Właściciel fermy Mark Gorton jest przygotowany na to, że będzie musiał pomóc swoim pracownikom w wypełnianiu wniosków. Będzie to wymagało uruchomienia dodatkowego stanowiska pracy, a to podniesie koszty funkcjonowania jego firmy. A te już poszły w górę o tym, jak funt osłabił się wobec dolara, co podniosło ceny opakowań i karmy dla kurcząt.

Osłabienie się brytyjskiego funta ma także mniej bezpośrednie skutki dla rynku pracy. Wiele osób z Europy Wschodniej szuka dziś pracy nie w Wielkiej Brytanii, ale we Francji czy Niemczech. Dla Polaków praca w krajach strefy euro stała się bardziej opłacalna.

Braki na rynku pracy już zmusiły Gortona do inwestycji w automatyzację produkcji. Właściciel Traditional Norfolk Poultry wydał już na ten cel 2 mln funtów, co pozwoli mu wyeliminować zapotrzebowanie na 6-8 stanowisk pracy. To jednak wciąż za mało.

“Ludzie nie doceniają i nie szanują wyzwania, przed jakim stają imigranci. Myślą zazwyczaj, że pracownicy pochodzą z Europy Wschodniej i zarabiają tu łatwe pieniądze” – żali się Gorton. „Potem przesyłają zarobione środki do swoich krajów, gdzie została ich rodzina i dzieci. Nie mogą tam wrócić, bo nie mają tam odpowiednich możliwości zarabiania. Dzięki tym pieniądzom mogą przetrwać całe rodziny. To wielka sprawa” – dodaje Gorton.

>>> Czytaj też: Nadchodzą nowe rekordy wynagrodzeń. Boom płacowy staje się faktem