"Podejrzani porywacze dzieci noszą przy sobie środki usypiające w postaci zastrzyków, aerozolu, mają kawałki bawełny i małe ręczniki" - w połowie kwietnia wiadomość na WhatsAppie, popularnej aplikacji mobilnej, zaczęła krążyć wśród mieszkańców okręgu Singhbhum w Dźharkhandzie w północnych Indiach.

"Mówią w języku hindi, bengalskim i malajalam. Jeśli zauważysz kogoś obcego w pobliżu twojego domu, niezwłocznie poinformuj lokalną policję, ponieważ ta osoba może być członkiem gangu porywającego dzieci" - prosił anonimowy autor wiadomości.

Mieszkańcy wiosek błyskawicznie podawali sobie informację, a niektórzy przekazali to ostrzeżenie policji. Ale widząc, że władze nie traktują go poważnie, uzbrojeni w tradycyjne łuki i bambusowe kije ludzie sami zaczęli patrolować okolicę.

W połowie maja patrol obywatelski z wioski Sobhapur najpierw złapał i skatował trzech mężczyzn, którzy szukali tam pracy. Zginęli na miejscu. Potem, jeszcze tego samego dnia czterech handlarzy bydłem wywleczono z samochodu i pobito na śmierć. Całą siódemkę posądzono o porywanie dzieci.

Reklama

„Dźharkhand jest miejscem, skąd handlarze żywym towarem, często podstępem, zabierają dzieci do Delhi lub Kalkuty. Tam dziewczynki trafiają do domów publicznych lub stają się służącymi-niewolnicami” - opowiada PAP Jyotsna Khatry, reporterka śledcza i filmowiec, która od wielu lat zajmuje się tym tematem. „To wielki problem tego biednego stanu” - podkreśla, dodając, że ludzie pozostawieni są tam sami sobie i nie mogą liczyć na policję.

„Każdy ma teraz jakiś telefon z internetem, wielu nawet najtańszy smartfon” - mówi PAP 20-letni Ranjit Raju, który mieszka w slumsie Kapali Bagan w Kalkucie. Według oficjalnych danych w Indiach jest zarejestrowanych około miliarda numerów komórkowych. Najtańszy smartfon kosztuje około 2700 rupii (ok. 150 zł), a prosta komórka z internetem sporo mniej. Pracujący na budowach Ranjit mówi, że nie jest to aż taki wydatek. „Na laptop mnie już jednak nie stać. Mój smartfon jest moim komputerem” - dodaje.

Ranjit w każdej wolnej chwili korzysta z Facebooka. Internet mobilny dzięki ostrej konkurencji operatorów komórkowych również jest tani i dostępny. Stąd popularność komunikatorów internetowych. „Wysłanie sms-a kosztuje około 1 rupii, bardziej opłaca się WhatsApp” - tłumaczy.

Ranjit pokazuje jedną z grup na WhatsAppie. „Tutaj piszą, że trzeba się zemścić za to, co zrobili muzułmanie w Besirhacie” - mówi, podnosząc głos.

Na początku lipca muzułmanie z kilku wiosek w okręgu Parganas leżącym na granicy z Bangladeszem, ledwie kilkadziesiąt kilometrów od Kalkuty, ogłosili blokadę drogi. Płonęły autobusy i sklepy sąsiadów wyznających hinduizm. Wszystko przez zdjęcie obrażające proroka Mahometa umieszczone przez 17-letniego mieszkańca wioski na Facebooku.

Policja aresztowała młodzieńca, lecz tłum zażądał wydania go wzburzonym mieszkańcom wioski. Władze odmówiły i demonstracje przeniosły się na cały okręg i miasteczko Besirhat. Miejscowi hindusi w odpowiedzi również zaatakowali protestujących. Spokój w okręgu, gdzie od kilkudziesięciu lat społeczności żyły w zgodzie, musiał zaprowadzić specjalny oddział policji z Kalkuty.

„Kiedy obrażają twoja wiarę, trzeba zareagować” - włącza się Sharad, kolega Ranjita, który podkreśla, że wyznaje hinduizm. Pokazuje zdjęcie, gdzie młody mężczyzna zdaje się kopać nogą posąg bóstwa. „Ten człowiek powinien wisieć!” - Sharad niemal krzyczy.

Jednak kiepskiej jakości zdjęcie wygląda na nieudolny fotomontaż. Młodzieńcy nie chcą dać temu wiary. „Dostałem je od kolegi na WhatsAppie, dlaczego miałby kłamać?” - oburza się Sharad.

„Przypadki przesyłania niepożądanych filmów wideo za pomocą telefonów komórkowych i aplikacji WhatsApp zostały odnotowane” - mówił pod koniec lipca w wyższej izbie parlamentu minister cyfryzacji Ravi Shankar Prasad. „Wiadomości są jednak szyfrowane i nikt oprócz nadawcy i odbiorcy nie może ich przeczytać” - podkreślał.

Jednak w maju w południowym stanie Karnataka policja aresztowała osobę, która umieściła na WhatsAppie przerobioną fotografię premiera Narendry Modiego. Aresztowano również administratora grupy, gdzie pojawiło się zdjęcie. Zdaniem policji administratorzy prywatnych grup są odpowiedzialni za to, co umieszczają tam ich członkowie.

Podczas zamieszek w bengalskim Besirhacie, wciąż trwających politycznych demonstracji w Siliguri, gdzie mieszkańcy domagają się własnego stanu, oraz ubiegłorocznych gwałtownych protestów w Kaszmirze, władze wyłączyły sieć komórkową i internet. Wszystko po to, żeby ograniczyć protestującym dostęp do mediów społecznościowych, przez które się zwołują.

>>> Czytaj też: Karaiby, wielkie pieniądze i wskrzeszanie umarłych. Reprywatyzacja w Warszawie to materiał na film sensacyjny