W tym roku szkolnym nikt nikogo nie będzie ciągnął za warkocz, a na krzesło nie podrzuci pinezek. Zaloty przyjęły formę cyfrową.
Matylda, 16 lat, warszawska licealistka. Ma 1,5 tys. znajomych. Ponad 80 proc. z nich nigdy nie spotkała, a z połową jej kontakt ograniczył się do lajków. I co z tego, i tak w sieci jest popularna. Na Facebooku ma ponad 50 obserwujących, ale i tak najważniejszy jest Snap (Snapchat) oraz Insta (Instagram). To tam, jak mówi, poznaje najbliższe osoby.
Na Snapie (tu przesłane konkretnej osobie wiadomości, zdjęcia lub filmy mogą być dostępne tylko przez kilka czy kilkanaście sekund, a po obejrzeniu znikają – aut.) nie ma, tłumaczy mi Matylda, miejsca na inwigilację przez rodziców, jest za to pełna swoboda. – Fajnie, że można widzieć się na żywo i że nie wszyscy mają do tego dostęp. FB pod tym względem jest już mało modny, poza tym ustawienia prywatności nie są w nim wystarczające, a przynajmniej dla mnie – mówi dziewczyna.
Kontakt wirtualny jest tym, co w polskich gimnazjach i liceach nadaje sens życia. Główna zasada nawiązywania nastoletnich relacji to bycie online. Zielony kolor, oznaczający w aplikacjach dostępność w sieci, musisz mieć zawsze i wszędzie. Na lekcji, w szkolnym WC, u babci, na urodzinach i w kościele. Kogo nie ma na Snapie, kto nie używa Insta, nie istnieje. – Super, że wciąż pojawia się coś nowego, jak np. te naklejki 3D (filtry na zdjęcia umieszczane do Instagramie – red.), najbardziej lubię uszy misia i długie rzęsy – dodaje Matylda. Potem w tych uszach, wąsach i dzióbkach można pokazać się znajomym. Puścić do nich oko lub zagadać. A jak dobrze pójdzie i nikt się nie zorientuje, taką fotę wrzucić na legitymację na nowy rok szkolny.
Treść całego wywiadu można znaleźć w weekendowym wydaniu DGP.
Reklama

>>> Czytaj także: To badanie pokazuje, dlaczego Facebook ma na nas zły wpływ