Gdy piszę ten artykuł, Ameryka jeszcze nie otrząsnęła się z szoku po kolejnej, „najbardziej krwawej w historii”, strzelaninie z 2 października w Las Vegas. 64-letni Steven Paddock, emerytowany urzędnik, znany rodzinie i przyjaciołom jako „spokojny wujek, taki do rany przyłóż”, otworzył ogień do tłumu fanów bawiących się na koncercie muzyki country. Zabił 58 osób, prawie 500 ranił. Wiadomo, że akcję zaplanował. Policja odkryła w jego hotelowym pokoju i aucie 33 sztuki broni i tysiące nabojów. Na nocnej szafce zostawił notatki, z których wynika, że obliczał kąt ustawienia broni, by z okna na 32. piętrze siać jak największe spustoszenie. Paddock strzelał przez całe 10 min, a potem popełnił samobójstwo. Policja wdarła się do jego pokoju po 12 min od pierwszych strzałów.
Jak zawsze po takiej tragedii w mediach rozkręca się debata na temat dostępu do broni. Argumenty od lat są takie same. Eksperci związani bądź sympatyzujący z National Rifle Association (NRA, Krajowe Stowarzyszenie Strzeleckie) i wspierający ich konstytucjonaliści powołują się na Drugą Poprawkę do Konstytucji. I twierdzą, że broni w rękach cywili jest za mało, a każda kolejna strzelanina to dowód na to, że potrzeba jej więcej do samoobrony. Oponenci przekonują, że jest odwrotnie – im więcej w amerykańskich domach broni, tym więcej nieszczęść. Dyskusja donikąd nie prowadzi i kończy się po miesiącu, gdy media zaczynają żyć innymi tematami. Choć brzmi to niewiarygodnie, Amerykanie akceptują taki obrót sprawy, bo nie wierzą, że politycy są w stanie cokolwiek zmienić.
>>> Treść całego artykułu można znaleźć w weekendowym wydaniu DGP.