Nie przypadkiem nawiązuję tu do owego poczucia trwałości, jest ono bowiem charakterystyczne dla wszystkich osób żyjących w pewnym systemie od dawna. Każdy dzień życia potwierdza stałość, trwałość i niezmienność tego, co jest. Nie widać na co dzień poważniejszych rys w systemie, które mogłyby znamionować jego chylenie się ku upadkowi. Owszem, występują pewne trudności, ale mamy naturalną tendencję, aby traktować je jako przejściowe. Do tego zresztą namawia cała machina propagandowo-ideologiczna, która ma nas przekonać, że żaden inny świat nie jest możliwy, a ten, który jest, choć niedoskonały, jest i tak najlepszy z możliwych.
Dlatego każde załamanie się danego systemu musi być dla jego mieszkańców niespodzianką. Tym bardziej że większość z nich nie potrafi sobie wyobrazić alternatywy. Oswojona codzienność egzystencji powoduje, że nie zdając sobie z tego sprawy, utożsamiamy je z jakimiś obiektywnie istniejącymi stanami świata, których nie sposób zmienić, tak jak nie sposób zmienić następstwa pór roku czy innych zjawisk naturalnych. W tym sensie załamanie się systemu politycznego, ekonomicznego czy społecznego musi być zawsze szokiem. Ci zaś, którzy – jak kiedyś Amalrik – przewidują jego kres, traktowani są jak fantaści, fałszywi prorocy lub szaleńcy.
Nie chciałbym być do nich zaliczony, dlatego swoją obawę o losy kapitalizmu postaram się ubrać w szereg tez i argumentacji, które powinny uzmysłowić czytelnikowi, że moje (i nie tylko moje) obawy nie są płonne. Przy czym chcę od razu uzasadnić owo słowo „obawy”, które może wzbudzić opór w ludziach kapitalizmowi z gruntu niechętnych, jako że z ich punktu widzenia im szybciej kapitalizm upadnie, tym lepiej.
Mój stosunek do niego jest bardziej ambiwalentny. Najbliższy jest on podejściu Winstona Churchilla do demokracji. Powiedział on, że demokracja to system bardzo niedoskonały, ale nie mamy lepszego.
Reklama
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej