Władze Katalonii podjęły w ostatnich miesiącach dramatyczną próbę wybicia się na niepodległość. Wiele mówiło się przy tej okazji o powrocie nacjonalizmów, separatyzmów i wykwicie lokalnych tożsamości. Kataloński skok ma jednak również swoje głębokie ekonomiczne uzasadnienia. Krótko mówiąc, chodzi o podatki.
ikona lupy />
Rafał Woś / Dziennik Gazeta Prawna
Zwraca na to uwagę w swoim niedawnym tekście dla „Le Monde” Thomas Piketty. Francuz polemizuje tam z powtarzanym przez większość mediów przekonaniem, że Katalończyków doprowadziło do buntu coraz mocniejsze przykręcanie centralistycznej śruby przez Madryt – choćby w dziedzinie sądownictwa – co oznaczało wycofywanie się rządu konserwatysty Rajoya z decentralistycznych posunięć poprzednika, socjalisty Zapatero. Tymczasem – jeśli spojrzeć na sprawę od strony ekonomicznej – wszystko robi się nieco bardziej skomplikowane. Lewacka Katalonia nie tyle zbuntowała się przeciw prawackiemu Madrytowi, ile na naszych oczach zaczęły działać ekonomiczne mechanizmy uruchomione parę lat temu.
A było to tak: w 2011 r. weszły w życie przepisy czyniące z Hiszpanii jeden z najbardziej zdecentralizowanych krajów świata. Ta decentralizacja jest wyjątkowo głęboka, bo chodzi w niej o podatki. Od sześciu lat podatek dochodowy (PIT) każdego Hiszpana i każdej Hiszpanki jest dzielony między budżet federalny, a władze lokalne autonomicznych regionów w stosunku 50:50, przy czym regiony mogą ustanowić sobie własną tabelę stawek. I tak robią. W 2016 r. w regionie Madrytu lokalny PIT miał pięć stawek i układał się między 9,5 a 21 proc. (oczywiście progresywnie w zależności od dochodu). Z kolei na Balearach miał dziewięć stawek między 9,5 proc. a 25 proc. W Katalonii zaś między 12 a 25,5 proc. (sześć stawek). Dopiero do tych podatków dochodzi ogólnohiszpański federalny PIT układający się między 9 i 22,5 proc.
Reklama
Sęk w tym, że takiego systemu nie mają nawet kraje uchodzące za pionierów decentralizacji. W Niemczech, gdzie autonomię landów odmienia się przez wszystkie przypadki, podatek dochodowy jest wyłączną kompetencją rządu federalnego. I nikt, żadna Bawaria, Badenia-Wirtembergia czy Hesja, nie może tego podważyć. Szkolnictwo? Kultura? Proszę bardzo. Ale nie podatki dochodowe. Podobnie w USA. Tam poszczególne stany ustanawiają swoje własne daniny, zwłaszcza od sprzedaży towarów i usług. Zwykle jednak lokalne podatki nie są wysokie i oscylują w granicach 5–10 proc. Jednak nawet w Stanach nikomu nie udało się jak dotąd złamać monopolu rządu federalnego w kwestii PIT. Tymczasem w Hiszpanii właśnie to się zdarzyło. A dziś zaczynamy widzieć konsekwencje tamtych decyzji.
Jakie to konsekwencje? Chodzi przede wszystkim o to, że podatkowa decentralizacja uruchomiła dość niebezpieczną logikę. Regiony zaczęły ze sobą konkurować. I robią to, podkradając sobie lepiej sytuowanych obywateli. Wszak, co to za problem zmienić miejsce zamieszkania w obrębie jednego państwa. Od 2011 r. celuje w tym zwłaszcza Madryt (region, nie władza centralna), który ma niższe podatki. Irytuje to (i słusznie) Katalończyków. Jeszcze mocniej popychając ich w kierunku separacji. Konkurencja podatkowa między regionami, zwłaszcza gdy dotyczy tak kluczowego podatku jak PIT, ma jednak jeszcze jedną bardzo niebezpieczną konsekwencję. Sprawia, że państwo traci możliwość aktywnego wyrównywania dysproporcji pomiędzy regionami. W końcu do rządu centralnego trafia ledwie połowa PIT. A reszta zostaje tam, gdzie ją zebrano. I to jest ten element opowieści o złym Madrycie i dobrej Barcelonie, której katalońscy autonomiści nie lubią przypominać. Bo wyłania się z niej obraz bogatych (20 proc. hiszpańskiego PKB), którzy nie bardzo chcą się swoim bogactwem dzielić z biedakami. A to jest już trudne do pogodzenia z progresywną wrażliwością tych wszystkich, którzy uważają, że nierówności zagrażają spójności współczesnych wspólnot politycznych. Zwłaszcza w sytuacji kryzysu ekonomicznego, gdy koniunktura jest słaba, a możliwości stanięcia na nogi o własnych siłach często tylko iluzoryczne.
W praktyce więc hiszpańska decentralizacja podatkowa zadała śmiertelny cios mechanizmom solidarności. Na to oczywiście (jak zwykle) nałożyły się stare tożsamościowe narracje, w przypadku Hiszpanii sięgające jeszcze czasów frankistowskiej dyktatury. Nieszczęście gotowe. Co to oznacza w tym wypadku? Prawdopodobnie tyle, że Hiszpania poszła w decentralizacji za daleko. Przestała przypominać państwo, w którym istnieją działające mechanizmy redystrybucji i solidarności społecznej, a zaczęła przypominać Unię Europejską. Z jej chronicznym problemem, że między bogatymi i biednymi jest miło, dopóki nie przychodzi moment, gdy trzeba się podzielić bogactwem. ⒸⓅ