Globalizacji nie da się zatrzymać, ale należy do niej podejść na chłodno, przyznając na przykład, że kapitał ma narodowość. Z dwojga złego lepiej być zdominowanym przez kapitał niemiecki niż rosyjski - przekonuje Sándor Gyula Nagy, ekonomista z Uniwersytetu Korwina w Budapeszcie.

ObserwatorFinansowy.pl: Gdy słucha się przywódców świata Zachodu, np. Donalda Trumpa, można odnieść wrażenie, że stali się alterglobalistami. Chcą zrywać umowy o wolnym handlu, wychodzić ze wspólnot gospodarczych… Czy mamy do czynienia z globalnym odwrotem od globalizacji?

Sándor Gyula Nagy: To, że zmienia się retoryka polityczna, to fakt, ale to przecież nie politycy i nie rządy są motorem procesu globalizacji, a technologia, media, firmy i konsumenci. Politycy nie mogą tego procesu zatrzymać za pomocą ustawy, a co najwyżej delikatnie go spowolnić. No chyba że któryś zdecyduje się zupełnie odciąć od świata, ale wtedy zamieni swój kraj w Kubę czy Koreę Północną. Z globalizacji można się za to wyłączyć na poziomie jednostkowym. Nie chcesz kupować zagranicznych produktów? Nie kupuj. Oglądać zagranicznych filmów? Nie oglądaj. Tylko ilu z nas tak naprawdę chciałoby się tak ograniczać?

Nie znam nikogo takiego.

Właśnie. Jeśliby wszyscy kupowali wyłącznie lokalnie, to w długiej perspektywie umarliby albo z głodu, albo z nudy. Nie oznacza to, że globalizację trzeba przyjmować zawsze taką, jaka ona jest, i że nie można próbować jej jakoś kształtować.

Reklama

Sugeruje pan, że globalizacja ma jednak negatywne skutki? To sprzeczne z tym, co od dekad się nam powtarzało.

W uproszczonej perspektywie ekonomicznej globalizacja to same błogosławieństwa. Sprawia, że podział pracy jest efektywniejszy, rośnie specjalizacja i państwa lepiej korzystają ze swoich przewag komparatywnych. Tyle że to jest XIX-wieczna ekonomia. Żyjemy w 2017 roku i świat jest bardziej skomplikowany. Wiemy też, że modele, w których ludzie dysponują pełną wiedzą o świecie, podejmują racjonalne decyzje i ich zachowania są do siebie podobne, a więc przewidywalne, nie są adekwatne do rzeczywistości. Współczesna ekonomia mówi: globalizacja ma swoich wygranych i przegranych, przy czym te dwie grupy nie są z konieczności całkiem rozłączne. Czasami jedna osoba, firma czy państwo może na globalizacji zyskiwać i tracić jednocześnie.

Jakiś przykład?

Weźmy ochronę środowiska i inwestycje zagraniczne. Każdy kraj chce, by płynął do niego kapitał z zagranicy, by budowano w nim fabryki i by koncerny dawały pracę jego obywatelom. Często jednak takie inwestycje, chociaż faktycznie dają pracę, oddziałują negatywnie na innych poziomach, ot właśnie chociażby szkodząc środowisku. Załóżmy, że firma X uznaje, że regulacje środowiskowe w USA są dla niej zbyt kosztowne, więc przenosi działalność do Chile. Daje tam miejsca pracy, owszem, ale eksportuje tam także zanieczyszczenia. Nawiasem mówiąc, dopóki nie będzie globalnego porozumienia w takich kwestiach, dopóty tego typu proceder będzie częstym zjawiskiem.

Niektórzy do wad globalizacji zaliczają także pewną homogenizację kultury i rynku, którą ona niesie. Pan także?

Akurat uważam, że ta homogenizacja nie jest aż tak daleko posunięta, jak twierdzą jej krytycy. Po pierwsze, lokalna kultura wcale nie wymiera. Po drugie, ta zaimportowana także nie ma charakteru „jeden rozmiar dla każdego”. Nawet McDonald’s i Coca-Cola dostosowują swoje produkty do lokalnych gustów.

Tak. A niektóre koncerny w ramach tego dostosowywania wysyłają do państw, w których konsumenci są mniej świadomi, gorszej jakości produkty. W Polsce mieliśmy takie historie z niemieckimi proszkami do prania, które w porównaniu z tymi samymi produkowanymi na rodzimy, niemiecki rynek miały mniej aktywnych składników czyszczących.

Nie wykluczam takich sytuacji. Na pewno się zdarzają. Ale nawet one potwierdzają tezę, że do jakiejś całkowitej homogenizacji w wyniku procesów globalizacji nie dochodzi. A nawet jeśli takie tendencje gdzieś się ujawniają, to co z tego? Jeśli ktoś w Afryce chce kupować to samo, co Europejczycy, to mamy mu tego zabronić? Dlaczego? Bo uważamy się za mądrzejszych od niego?

Globalizacja to także szybkie rozprzestrzenianie się nowych technologii, które wywracają do góry nogami całe branże. Czy tych, którzy w rezultacie tracą pracę, należy uznać za ofiary globalizacji?

Na przykład taksówkarzy?

Na przykład.

Nie możemy się uchronić przed globalizacją, chyba że demokracje świata zamienią się w totalitaryzmy. Można jednak niektórym grupom, tym bardziej podatnym na jej destrukcyjne oddziaływanie, ulżyć. Jak? To już kwestia konkretnych pomysłów politycznych. Myślę, że politycy nie poświęcają temu odpowiednio wiele uwagi i stąd mamy problemy z protestami taksówkarzy. Niemniej uważam, że nowe technologie, tylko dlatego że są nowe i rewolucyjne, nie powinny mieć mandatu do łamania prawa. Jeśli np. Uber działa wbrew lokalnym regulacjom, należy zweryfikować regulacje, ale w międzyczasie nie należy przymykać oka na ich łamanie.

Wspominał pan o bezpośrednich inwestycjach zagranicznych i błogosławieństwach z nich płynących. W jednej ze świeżych prac Thomas Piketty zwraca uwagę, że strategia przyciągania tych inwestycji do Europy Środkowej i Wschodniej sprawiła, że jej państwa stały się na własne życzenie „własnością zagranicznego kapitału”. Czy to nie jest przerażająca konstatacja?

To przede wszystkim skomplikowany problem. Po upadku komunizmu państwa tej części Europy potrzebowały kapitału zagranicznego, bo nie miały kapitału własnego. Komunizm to nie jest zbyt dobry system, jeśli chcesz wytwarzać coś wartościowego. Kapitał był potrzebny chociażby po to, by móc wypłacać emerytury. Więc jaki te państwa – Polska czy Węgry – miały wówczas wybór? Mogły drukować pieniądze i wywołać wielką inflację. Zamiast tego wybrano prywatyzację tych państwowych przedsiębiorstw, na które byli kupcy, czasami faktycznie za bezcen, uwolniono też konkurencję. Nikt nie myślał o tym, jaki te działania przyniosą skutek długofalowy, czyli że niektóre branże niemal w całości zostaną wykupione przez firmy zagraniczne.

A zatem to był błąd?

Nie. To była decyzja podjęta pod presją czasu i okoliczności – jedna z niewielu, jakie można było podjąć. Potrzeba było pieniędzy, i to szybko. Oczywiście to, jak sobie z tą sytuacją poradzono, jest dotąd przedmiotem ocen i analiz ekonomicznych, bo trochę inaczej robili to Polacy, inaczej Węgrzy i inaczej Czesi, którzy zdecydowali się prywatyzację kuponową.

Poproszę o jednoznaczną odpowiedź: czy to, że w danej branży dominuje kapitał np. niemiecki, jest złe, dobre czy neutralne z punktu widzenia gospodarki? A może, jak zauważył jeden z komentatorów serwisu Bloomberg, to po prostu nowoczesna forma kolonizacji?

To akurat bzdurna opinia, jeśli mowa o krajach Europy Wschodniej. To, że są bardzo mocno zintegrowane gospodarczo z Europą Zachodnią, to dobrze, nie źle. Z punktu widzenia ekonomii można mówić krytycznie nie tyle o sytuacji, w której jakaś branża jest w obcych rękach, ale o sytuacji, w której jest ona zdominowana przez niewielką liczbę podmiotów. To oczywiście kwestia, którą reguluje prawo antymonopolowe. Na Węgrzech branżą, w której mamy do czynienia z dużą przewagą kilku zagranicznych firm, jest przemysł motoryzacyjny.

Przewagą niemieckich firm.

To, że akurat Niemcy są u nas mocno obecni, jest zupełnie naturalne – to przecież największa gospodarka w okolicy. To jest dla nas istotne w negatywnym sensie jedynie wtedy, gdy w kraju rodzinnym danej firmy wybucha kryzys. Wtedy siłą rzeczy cierpimy i my. Odpowiedzią na to nie jest ingerencja w daną branżę, która to ingerencja może obcy kapitał po prostu odstraszyć, ale ogólna dywersyfikacja w gospodarce. Im więcej dane państwo ma źródeł dochodu i niezależnych od siebie motorów PKB, tym lepiej. Taką dywersyfikację można stymulować np. za pomocą polityki fiskalnej.

Krytycy globalizacji zwracają uwagę, że opiera się ona na micie o bezpaństwowości kapitału, podczas gdy ich zdaniem kapitał ma narodowość, co ujawnia się właśnie w sytuacji – co i pan zauważa – kryzysu gospodarczego. Ot, na przykład zagraniczne banki transferują zyski ze swoich oddziałów do spółki matki zamiast nadal reinwestować je w kraju, w którym goszczą,

Jest to trafna uwaga, ale miałbym wątpliwości co do skali tego zjawiska. Natomiast nie ulega wątpliwości, że największe inwestycje zagraniczne są konsultowane z politykami. Świeża sprawa to firma Ford, która pod naciskiem Donalda Trumpa zrezygnowała z budowy fabryki w Meksyku. W Europie to zjawisko także występuje, chociaż nie jest tak wyraziste. Wpływ polityków na inwestycje zagraniczne ma raczej miękki charakter.

Jak to wygląda w praktyce?

To proste. Załóżmy, że firma X rozważa budowę fabryki za granicą i ma pięć państw-kandydatów, spełniających jej kryteria ekonomiczne. W teorii w każdym z nich mogłaby tę fabrykę wybudować, jednak zamiast rzucać kostką, jej menedżer spotyka się z kimś z rządu i przedstawia sytuację: „Drogi panie, zainwestujemy w którymś z tych pięciu krajów. Czy macie tu jako rząd swoje preferencje?”. Wówczas przedstawiciel może odpowiedzieć np. tak: „Chcemy rozwijać współpracę z krajem B, a kraj C nam ostatnio podpadł. Inwestujcie zatem w B.” W Niemczech takie rozmowy są na porządku dziennym.

Jest pan Węgrem, a wiadomo, jakie poglądy na kwestie obcego kapitału ma Victor Orbán. Swego czasu sporo mówiło się o działaniach, które podjął, by ograniczyć jego wpływ na narodową gospodarkę. Udało mu się?

Cóż, Węgry to wciąż kraj będący elementem globalnego porządku. Chociaż biorę poprawkę na to, że mówię to jako mieszkaniec Budapesztu, stolicy, a więc ktoś, kto nie ma na co dzień styczności z pozostałą częścią kraju, to nie sądzę, że jakoś oddalamy się od globalnego rynku i kapitału. Owszem, zostały podjęte pewne działania o wspomnianej przez pana naturze, np. w bankowości. To dlatego, że generalnie im bardziej uregulowany sektor, tym rząd ma większe możliwości ingerowania weń, a bankowość właśnie taka jest. Jednak podjęte przez Orbána działania były koniec końców w zgodzie z legislacją Unii Europejskiej, a z tych potencjalnie niezgodnych, które zdążył kiedyś ogłosić, zrezygnował. Chciałbym jeszcze podsumować kwestie obcego kapitału pytaniem: jeśli nie Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi czy Amerykanie, to kto miałby u nas inwestować? Małe gospodarki muszą być elementem globalnego przepływu kapitału. A więc kto? Rosjanie i Chińczycy? Ktoś wierzy, że autorytarne reżimy kierują się w inwestycjach kalkulacją wyłącznie biznesową? Nie sądzę.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Sándor Gyula Nagy – dyrektor Instytutu Spraw Zagranicznych i Handlu na Uniwersytecie Korwina w Budapeszcie, Węgry.