Niech stanie się Twitter – rzekł Bóg. Ale z wypowiedziami na nie więcej niż 140 znaków – zaznaczył Szatan, co od razu zapachniało siarką. Wprawdzie Stwórca podniósł ostatnio limit do 280 znaków, lecz trudno uznać tę zmianę za zbawienną. Felieton Andrzeja Krajewskiego.
Na pewno nie gwarantuje ona poprawy losu korzystającej z Twittera elicie ludzkości ani reszcie, która aktywnie czyta wpisy elity, ani trollom, ani nawet rosyjskim botom. Każdy z tych bytów dokłada wysiłków na drodze do wspólnego piekła. A wszystko przez to, że tzw. liderów opinii nowatorskie medium społecznościowe skusiło wyzwaniem niemającym precedensu w dziejach.
Niegdyś, żeby opisać zastany świat, taki Fryderyk Nietzsche musiał przez ponad 20 lat pracy twórczej spłodzić kilkanaście filozoficznych rozpraw, by móc sobie na koniec spokojnie oszaleć. Dziś lider opinii musi najpierw zacząć świrować, a następnie odnosić się do rzeczywistości przy użyciu góra trzech zdań. Na dodatek z racji swej pozycji społecznej powinien w nich zawrzeć coś mądrego, głębokiego, odkrywczego. Jest to możliwe, bo historia odnotowuje przypadki krótkich, a jednocześnie genialnych syntez. Kartezjusz całą definicję człowieczeństwa zawarł w zaledwie jednym zdaniu „Cogito ergo sum”. Jednak gdyby dziś puścił w świat taki tweet, pierwsza reakcja brzmiałaby: „Co ty wiesz o myśleniu pacanie”, po niej przyszłaby druga: „Powinno cię nie być, ty durny żabojadzie”. Po kilku następnych komentarzach wielki filozof mógłby wyjść z siebie, wyklepując w odpowiedzi na klawiaturze dźwięczne, francuskie słowo „merde”. Bo Twitter tak naprawdę powstał po pierwsze po to, żeby ludzkość, po tysiącleciach życia w iluzji, wreszcie straciła złudzenia co do mocy umysłowych osób, które jej przewodzą (dlatego konto Donalda Trumpa jest tworem piekielnie wzorcowym). A po drugie, żeby szerzyć zdrową nienawiść (znów wzorcem jest prezydent USA).