Sportowcy z obu Korei maszerowali pod wspólną flagą podczas otwarcia XXIII Igrzysk Olimpijskich w Pjongjangu. Południowokoreański prezydent Mun Dze In uścisnął dłoń Kim Jo Dzong, siostry dyktatora z Północy, ta zaś przekazała mu zaproszenie wystosowane przez Najwyższego Przywódcę.
Można odnieść wrażenie, że wielomiesięczne groźby ze strony reżimu oraz 16 testów rakietowych, w tym prawdopodobnie nuklearny, nie są już przeszkodą w relacjach dyplomatycznych. Jeszcze w grudniu rządy obu krajów niemal codziennie wymieniały agresywne noty, w USA rozważano prewencyjne uderzenie na wojskowe instalacje Północy, zaś władze Japonii zaktualizowały plany ewakuacji mieszkańców Tokio na wypadek ataku Pjongjangu. Formalnie obie Koree są przecież w stanie wojny – w 1953 r. podpisano tymczasowy rozejm, nie traktat pokojowy.
Podczas otwarcia imprezy doszło także do pierwszego od dwóch lat spotkania na szczycie przywódców Korei: prezydenta Muna i Kim Jong Nama, pełniącego protokolarne obowiązki głowy państwa północnokoreańskiego. Igrzyska mają obniżyć temperaturę konfliktu, który w każdej chwili może przekształcić się w konfrontację o zasięgu globalnym. Ale perspektywa zbliżenia nie wszystkim się podoba. – Zmiana postawy Korei Północnej, jej najnowsza ofensywa czaru, wynika z planów rozbicia koalicji, która powstała przeciwko Pjongjangowi – mówi mi dr Szin Boem Czul z Seulskiej Akademii Dyplomatycznej.
Reklama