Rosyjski oligarcha Jewgienij Prigożyn, kontrolujący najpewniej rosyjskich najemników, którzy w lutym zaatakowali siły USA i ich sojuszników w Syrii, był w bliskim kontakcie z Kremlem i władzami Syrii przed i po tym ataku - pisze w piątek "Washington Post".

Waszyngtoński dziennik powołuje się na doniesienia amerykańskiego wywiadu. Prigożyn miał kontaktować się z Kremlem i Damaszkiem na kilka dni tygodni przed i po ataku.

W przechwyconej rozmowie z końca stycznia Prigożyn powiedział wysokiemu rangą urzędnikowi syryjskiemu, że - jak to ujął - "ma zgodę" od jednego z rosyjskich ministrów na posuwanie się naprzód z "szybką i mocną" inicjatywą, do której ma dojść na początku lutego.

Mający bliskie związki z prezydentem Rosji Władimirem Putinem rosyjski miliarder, wraz z 12 innymi Rosjanami, został wskazany w zeszłym tygodniu przez specjalnego prokuratora USA Roberta Muellera jako osoby, które ingerowały w proces wyborczy w USA. W zeszłym tygodniu w piątek powołana przez Muellera wielka ława przysięgłych (ang. grand jury) postawiła w stan oskarżenia 13 Rosjan, w tym Prigożyna, oraz trzy rosyjskie podmioty w związku z ingerencją w wybory prezydenckie w 2016 roku.

"Amerykański wywiad uważa, że wśród swych różnych biznesów Prigożyn +prawie na pewno+ kontroluje rosyjskich najemników walczących w Syrii po stronie prezydenta Baszara el-Asada - pisze "WP". - Według rosyjskich mediów najemnicy, zatrudnieni przez firmę prywatną Grupa Wagnera, to rosyjscy ultranacjonaliści i weterani wojenni, z których część brała udział również w konflikcie na wschodzie Ukrainy".

Reklama

Amerykańskie agencje wywiadowcze nie chciały komentować tych doniesień. "Jasne jest jednak - jak wskazuje "WP" - że lutowy atak był największym bezpośrednim wyzwaniem dla obecności wojskowej USA we wschodniej Syrii od czasu, gdy w 2015 roku zaczęły tam działać siły Operacji Specjalnych USA w celu wsparcia syryjskich sojuszników w walce z dżihadystycznym Państwem Islamskim (IS)". "Epizod ten rodzi również pytania o trwającą współpracę USA w Syrii z Rosją - głównym sojusznikiem Asada w wojnie domowej, która w coraz większym stopniu pokrywała się z kampanią Stanów Zjednoczonych przeciwko IS" - dodaje dziennik.

"Urzędnik wysokiego szczebla, pragnący zachować anonimowość, określił ten epizod jako +niepokojący+. Dodał, że +uderzające jest, jak sami Rosjanie szybko dystansowali się+ od tego, co nazwał operacją +pod dowództwem Syrii i w odpowiedzi na syryjską wytyczną+". "Myślę, że (Rosjanie) zdają sobie sprawę, jak niszczące może to być dla jakiejkolwiek dalszej współpracy" - dodał ten urzędnik.

"Washington Post" przypomina, że niedawny incydent miał miejsce w nocy z 7-8 lutego, gdy baza dowództwa wojsk amerykańskich i ich syryjskich sojuszników, znajdująca się w pobliżu strategicznego pola naftowego i miasta Dajr az-Zaur, została zaatakowana przez 300-500 żołnierzy sił "proreżimowych".

"Amerykanie szybko zmobilizowali się do ostrej reakcji, z udziałem samolotów AC-130, przeznaczonych do wspierania piechoty, myśliwców i śmigłowców szturmowych Apache. Po trzech godzinach siły atakujące wycofały się, pozostawiając za sobą, według amerykańskich wojskowych, ok. 100 zabitych napastników. Żadne straty w ludziach nie zostały odnotowane wśród Amerykanów ani ich sojuszników z Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF)" - czytamy w "WP".

W oświadczeniach wydawanych od czasu ataku Pentagon wielokrotnie powtarzał, że wciąż prowadzi dochodzenie i nie stwierdził ostatecznie tożsamości napastników. Minister obrony USA James Mattis nazwał ten incydent "kłopotliwym" i powiedział, że "nie może podać żadnych wyjaśnień", dlaczego "proreżimowe" siły przekroczyły rzekę i ostrzelały znaną im bazę sił SDF i USA - odnotowuje amerykański dziennik, dodając że rosyjski rząd usilnie zaprzecza jakiemukolwiek zaangażowaniu w te działania.

>>> Czytaj też: Chińskie władze przejęły kontrolę nad konglomeratem ubezpieczeniowym