Elity mają tendencję do odrywania się od zwykłego życia. Jednak w demokracji, by rządzić efektywnie, trzeba umieć znaleźć furtkę do zwykłości
Miałem wtedy trójkę dzieci na utrzymaniu, studiowały. Słowo honoru – czasami nie starczało do pierwszego – mówił niedawno wicepremier Jarosław Gowin w wywiadzie dla Radia Zet. Biorąc pod uwagę, że – będąc wówczas szefem resortu sprawiedliwości w rządzie PO-PSL – zarabiał ponad 200 tys. zł brutto rocznie, a przeciętny obywatel pięć razy mniej, to trudno nie uznać, że w pewien sposób polityk ten jest oderwany od rzeczywistości. I choć za słowa przeprosił, co należy docenić, bo u rodzimych decydentów to gest nad wyraz rzadko spotykany, jest to jeden z przykładów tego, jak rozchodzą się ze sobą drogi przedstawicieli elit oraz tzw. przeciętnych Polaków.
Problem w tym, że sposób organizacji społeczeństwa sprawia, iż stosunkowo duża grupa ludzi wpływowych może żyć, nie mając kontaktu z prawdziwym życiem, które objawia się brakiem miejsc w przedszkolach czy czekaniem rok na wizytę u lekarza. Wysocy urzędnicy, ludzie z tzw. erki (prezydent, ministrowie, szefowie urzędów centralnych itd.), mogą łatwo wpaść w balon komfortu, który tworzy dla nich państwo. Szpitale MSW czy MON, premie czy możliwość przyspieszenia urzędniczej kwestii po zadzwonieniu do kolegów mogą sprawiać wrażenie, że w państwie wszystko dobrze funkcjonuje. Czy nie było jednak tak zawsze? Nawet jeśli, to rok 1989 i niesamowity rozkwit demokracji połączony z radykalnym wzrostem roli i wszechobecności mediów sprawiły, że elity mogą za taki błąd słono zapłacić.
Na pewno do grupy narażonej na ryzyko odklejenia można zaliczyć wysokich rangą wojskowych. W środowisku znana jest historia, jak świeżo emerytowany generał poszedł na przystanek miejskiej komunikacji. Podjeżdża jeden tramwaj, drzwi się nie otwierają. Kolejny – problem ten sam. Mężczyzna zaczyna się irytować, bo nie może wsiąść. Na przystanku obok niego stanęła kobieta – gdy nadjechał następny pojazd, wcisnęła guzik i drzwi się otworzyły. Były wojskowy przez ponad 30 lat nie korzystał z komunikacji miejskiej, bo miał do dyspozycji auto z szoferem, a przez ten czas wiele się zmieniło. Jeśli do tego dołożymy, że w czasie służby nie musiał się martwić o jedzenie, ubranie czy mieszkanie, łatwo zrozumieć, że odejście do cywila musiało być dla niego kłopotliwe. O ile ta historia nie informuje, czy ten generał był złym czy dobrym dowódcą, to już jasno pokazuje, iż decydując o kwestiach prozaicznych dotyczących swoich podkomendnych (np. prosząc ministra obrony, by przyznał im podwyżki czy dodatki mieszkaniowe), mógł nie mieć prawdziwego wyobrażenia o tym, jak ich codzienność wygląda.
Jeszcze bardziej podatną grupą na odklejenie od zwyczajnego życia są politycy. Jeśli ktoś lata rządowym samolotem na weekend do domu (tak w Polsce robią prezydenci i premierzy wszystkich opcji politycznych), gdy do pracy, z pracy i do restauracji jeździ tylko samochodem z szoferem, to jednak trudno uznać takie życie za normalne w tym sensie, że co najmniej 99,9 proc. społeczeństwa tak nie robi. W takich sytuacjach łatwo może się zacząć wydawać, że to normalne: przecież każdy ma swojego ochroniarza (czy BOR-owika) do wychodzenia z psem na spacer.
Reklama
Treść całego artykułu można znaleźć w piątkowym wydaniu DGP.

>>> Polecamy: Big Data pozwoli przewidzieć wyniki wyborów? Polscy badacze analizują internet