Patrząc na dane o rekordowo niskim bezrobociu i utrzymującym się wzroście płac można uznać, że pracownicy mają powody do zadowolenia. Mogą nadal być optymistami?

Marcin Mrowiec, główny ekonomista banku Pekao: - Z punktu widzenia pracownika mamy bardzo dobrą sytuację. Na rynku pracy nastąpiła istotna zmiana w porównaniu z poprzednimi latami, przesunięcie wahadła ze strony dominacji pracodawców. Przez wiele lat mieliśmy niejako „za dużo” pracowników w stosunku do możliwości ich absorpcji przez gospodarkę. To utrzymywało płace na relatywnie niskim poziomie – a u wielu pracowników utrzymywało także wysoki poziom stresu dotyczącego możliwości utraty pracy. Przy obecnej, niskiej stopie bezrobocia pracownicy wiedzą, że najprawdopodobniej pracy nie stracą, a jeśli tak się stanie, to dość szybko mogą znaleźć nową. Dla zilustrowania: liczba wakatów na 100 pracowników zatrudnionych jest najwyższa w historii (prawie 16), co przekłada się na bardzo wysoki poziom nastrojów konsumenckich. Jeżeli z kolei popatrzymy na średnią dynamikę płac w poszczególnych latach rok do roku, to w 2015 r. było to 3,5 proc., w 2016 - 4,1 proc., w 2017 r. - 5,6 proc. Licząc procent składany daje to wzrost płac prawie o 14 proc. przez te trzy lata – a pamiętajmy, że w 2015 i 2016 mieliśmy deflację, a w 2017 inflacja na koniec roku wyniosła zaledwie 2 proc. Tak więc – oczywiście patrząc średnio – pracownik w sektorze przedsiębiorstw zarabia wyraźnie więcej, oraz ma niższy poziom stresu związanego z ewentualną utratą pracy – trudno, aby nie był optymistą. Wskaźniki optymizmu konsumenckiego obliczane przez GUS biją kolejne rekordy.

Można spodziewać się dalszego wzrostu wynagrodzeń?

W tym roku zakładamy wzrost płac na poziomie ok. 8 proc., choć oczywiście nie wszyscy dostaną takie podwyżki. W niektórych branżach wzrost może być dwucyfrowy, w innych pensje nie wzrosną.

Reklama

Firmy są przygotowane na taki wzrost wynagrodzeń?

Koszty pracy stanowią tylko pewną część całości kosztów firm. Dzięki dobrej koniunkturze i rosnącemu wolumenowi sprzedaży przedsiębiorstwa były w stanie jakoś poradzić sobie z wyższymi wynagrodzeniami. Obawiam się jednak, że firmy nie będą w stanie w nieskończoność utrzymywać niezmiennych cen – sądzę, że w najbliższych miesiącach one wyraźnie ruszą w górę. Innym wyzwaniem jest to, że – ze względu na sytuację demograficzną - spadek liczby pracujących z jednej, a wysoki popyt na pracę z drugiej strony – pensje nadal będą rosły, co będzie wyzwaniem dla firm. Już teraz widać to w dużej części sektora firm małych i średnich obecnych na giełdzie – mimo tego, że jesteśmy w okolicach szczytu cyklu koniunkturalnego, sprzedaż i obroty są wysokie – to zyski nie ruszyły aż tak mocno w górę jak w poprzednich cyklach, a ceny akcji „misiów" (firm małych i średnich) nie aprecjonowały tak bardzo, jak dawniej. Duża część firm konkurowała ceną, a w sytuacji wzrostu kosztów pracy ta przewaga konkurencyjna szybko topnieje.

Czy w dłuższej albo średniej perspektywie to nie wróży źle polskiej gospodarce?

Patrząc w perspektywie krótkiej dużo zależy od koniunktury światowej i wielkości inwestycji. Potrzebujemy inwestycji, aby zwiększyć produkt potencjalny w gospodarce, zwiększyć moce produkcyjne w poszczególnych firmach. One są już wykorzystane w rekordowo wysokim stopniu. Z drugiej jednak strony duża fala inwestycji w sektorze prywatnym przełożyłaby się na dalszy wzrost zapotrzebowania na pracowników. Taki impuls w znacznej mierze wpłynąłby na wzrost dynamiki płac, ponieważ pracowników brakuje.

W czasie silnego wzrostu gospodarczego firmy prawdopodobnie mogłyby dać sobie radę z kolejnymi podwyżkami płac, ale jeżeli później dojdzie do spowolnienia, to będzie problem. Obecnie niedostateczna podaż pracy jest wskazywana jako drugi, obok regulacji, czynnik utrudniający prowadzenie biznesu.

Jest wyjście z tej sytuacji?

Musimy przebudować nasz model gospodarczy, aby niski koszt pracy nie był dominującym czynnikiem przewagi konkurencyjnej. Wyzwaniem dla firm jest zwiększanie produktywności przez różnego rodzaju inwestycje (nie tylko w maszyny i urządzenia, ale także w marketing czy we własnych pracowników) oraz ekspansja międzynarodowa. Drugi kompleks działań związany jest z koniecznością przestawiania się na gospodarkę cyfrową.

Czy powinniśmy też oczekiwać jakiejś reakcji ze strony państwa?

W związku ze wzrostem pensji w sektorze prywatnym i zamrożeniem płac w sektorze publicznym, atrakcyjność pracy w sektorze publicznym zmalała. Wyzwaniem w krótkim terminie jest więc utrzymanie odpowiedniej klasy specjalistów w sektorze publicznym w sytuacji, kiedy dysproporcja zarobków w firmach i administracji będzie się zwiększała. Można się spodziewać presji na wzrost płac w administracji, z czym musiałby sobie poradzić budżet.

Natomiast wyzwanie średnie i długoterminowe to ograniczenie łącznej liczby pracujących w sektorze publicznym. Komputeryzacja i informatyzacja wielu procesów daje pole do znaczących oszczędności i zmniejszenia liczby zatrudnionych przy równoczesnym zapewnieniu, że ci, których zatrudniamy są specjalistami wysokiej klasy.

Możliwe jest przesunięcie części pracowników administracji publicznej do sektora przedsiębiorstw?

Nie mam gotowych recept, ale trzeba myśleć w tym kierunku korzystając z doświadczeń innych krajów. Na przykład w Kanadzie był realizowany program szkoleń i pomagania pracownikom zwalnianym z sektora publicznego, aby odnaleźli się w sektorze prywatnym. Obecna sytuacja na rynku pracy sprzyja takim ruchom, rynek wchłonąłby te osoby, zmianę można by przeprowadzić "w sposób pokojowy".

Program przekwalifikowania części pracowników administracji byłby z pożytkiem zarówno dla gospodarki, jak sektora publicznego. Równolegle konieczne jest zwiększenie stopnia cyfryzacji administracji publicznej.

Gdzie jeszcze możemy uwalniać zasoby pracy?

Myślę, że należy przyjrzeć się systemowi podatkowo-składkowemu, jakie wytwarza bodźce dla pracujących, a także jak duże są dysproporcje w opodatkowaniu i oskładkowaniu różnych typów pracy. Weźmy na przykład KRUS, który - ze względu na dużo niższe składki niż w ZUS - był w latach 90. swego rodzaju przystanią dla osób, których nie absorbował rynek pracy. Nie mieliśmy wówczas tyle przedsiębiorstw co dziś, a wyjazd do pracy za granicę był znacznie trudniejszy przed wejściem Polski do UE. Było to w jakiś sposób uzasadnione społecznie. Ale do dziś sytuacja zmieniła się o 180 stopni, już nie mamy „nadmiaru” pracowników – ale ich coraz bardziej dotkliwy niedobór. W związku z tym powinniśmy też zmienić system. Dziś on działa kontrproduktywnie, zachęca do pozostawania w tym systemie (bo składki są wielokrotnie niższe niż w ZUS), a pośrednio zachęca także do aktywności zawodowej w szarej strefie.

Dziś nie potrzebujmy nikogo „przechowywać” w KRUS, wręcz przeciwnie, powinniśmy zachęcać ludzi do pracy w znacznie bardziej produktywnych działach gospodarki. Powinniśmy stopniowo wyrównywać składki, a w pierwszym kroku przynajmniej zadbać o to, aby w KRUS byli rzeczywiście tylko ci, którzy rzeczywiście prowadzą działalność rolniczą. Oficjalnie w Polsce w rolnictwie zatrudnionych jest 1,8 mln osób, podczas gdy we Francji, czy w Niemczech ok. 600 tys. osób. Nie wiemy ilu z tych 1,8 mln rzeczywiście pracuje w rolnictwie, ilu jest zarejestrowanych w KRUS, ale pracuje w szarej strefie, ilu w ogóle wyjechało i nie ma ich tu fizycznie. Dobrze byłoby zrobić dokładny przegląd systemu, zastanowić się nad głównymi zaletami i wadami – i zacząć korygować te ostatnie, z uwzględnieniem sytuacji demograficznej. Przy tej okazji należałoby też dokładnie zdiagnozować „bazę” osób płacących składki zdrowotne.

To jeden z problemów, które będą coraz bardziej narastały, bowiem - ze względu na wiek - coraz więcej osób będzie narażonych na różnego rodzaju choroby, będzie wymagać opieki. Koszty z tym związane będą rosły. Tymczasem na przykład osoby zarejestrowane jako rolnicy (oraz ich rodziny) nie płacą takich składek, choć korzystają z opieki. Także bezrobotni, w tym ci, którzy pracują w szarej strefie, ich nie płacą. Zastanówmy się, czy w nowej sytuacji na rynku pracy dalej tak ma być.

Odpowiedzią na wyzwania rynku pracy może być imigracja np. z Ukrainy?

Moim zdaniem w pierwszej kolejności potrzebna jest diagnoza dotycząca krajowych zasobów pracy, ocena czy są one wykorzystywane w sposób efektywny. Kolejny temat to poziom aktywności zawodowej Polaków. Jeżeli chodzi o grupę 18-44 lat to jest on wysoki, ale należałoby poprawić współczynnik aktywności zawodowej osób w tzw. wieku niemobilnym, czyli powyżej 44 lat.

Sądzę, że trzeba zrobić porządek na naszym rynku pracy, a dopiero w drugim kroku otwierać się na szerokie masy imigrantów zapraszanych na trwałe. Są szerokie doświadczenia wielu krajów w tym zakresie. Chodzi o to, aby przyciągać osoby o odpowiednich dla nas kwalifikacjach, a jednocześnie oferować im stabilizację zatrudnienia i życiową.

Czy obniżenie wieku emerytalnego nie zniechęca do pracy osób starszych?

Działa w kierunku odciągania ich od rynku pracy, przy czym sytuacja na rynku pracy na tyle się poprawiła, że szkody z tym związane są mniejsze niż spodziewaliśmy się. Pamiętajmy, że można wystąpić o emeryturę, dostać ją, a później ponownie się zatrudnić, np. w dotychczasowym miejscu pracy. Patrząc w przyszłość, demografia coraz mocniej wpływać będzie na większe zatrudnienie osób starszych – bo, pracowników młodych będzie relatywnie mniej. Z upływem czasu pracodawcy będą coraz bardziej doceniać doświadczenie starszych pracowników. Być może warto rozważyć opcję stopniowego skracania tygodniowego czasu pracy po osiągnięciu jakiegoś wieku. Z jednej strony pozwoliłoby to na łagodne przechodzenie na emeryturę, a z drugiej poprawiałoby wskaźnik aktywności zawodowej.

Pozostaje też kwestia aktywności zawodowej kobiet, co wiąże się z pogodzeniem roli matki i pracownika. Jej poziom w Polsce jest wyraźnie poniżej średniej unijnej. Przy średnich krajowych zarobkach, gdy nie można liczyć na pomoc rodziny w wychowywaniu dzieci, wynajęcie opiekunki do dzieci pochłania znaczną część dochodu. To często skłania kobiety, aby zrezygnować z pracy, zostać w domu i zajmować się dzieckiem - często przez długie lata. Znaczące obniżenie dochodów zniechęca do posiadania kolejnych dzieci. Tymczasem decyzja o posiadaniu dziecka powinna w jak najmniejszym stopniu wiązać się z wyborem: albo dziecko, albo praca. Można stworzyć system np. ulg podatkowych dla firm, które tworzyłyby niewielkie żłobki, czy przedszkola dla dzieci pracowników. Badania międzynarodowe pokazują, że tego typu działania mogą realnie poprawić dzietność wśród kobiet aktywnych zawodowo. Inny element to kwestia przebudowy oferty szkół, zwłaszcza podstawowych, aby mogły zapewnić większą opiekę nad dziećmi, gdy rodzice są w pracy.

Czy Program 500+ może demotywować kobiety do pracy?

Moim zdaniem 500+ powinien być wbudowany w system podatkowy w taki sposób, aby był ulgą – może nawet wyższą niż 500 zł – ale dla pracujących, choćby nawet na części etatu. Wektor tego programu należałoby tak skierować, aby zachęcał do aktywności zawodowej i pozostawania na rynku pracy. Jeżeli dajemy pieniądze niezależnie od tego, czy się pracuje, czy nie, to efekt netto jest taki, że pewna ilość kobiet zrezygnowała z pracy lub jej poszukiwania. Szacunki Instytutu Badań Strukturalnych mówią, że w między III kwartałem 2016 r. a II kwartałem 2017 r. dotyczyło to 91-103 tys. kobiet.

Co się stanie, jeżeli nic nie zrobimy?

Na najbliższe kwartały scenariusz jest pozytywny, ale jeżeli przegapimy dobry moment na dokonanie odpowiednich zmian, w szczególności realokacji zasobów pracy, w kolejnych latach będzie coraz trudniej. Po pierwsze coraz większe kłopoty będzie miał sektor przedsiębiorstw. Jeśli nie zadbamy o szerszą bazę składkową to prędzej, czy później przełoży się to na wzrost łącznych obciążeń tych, którzy pracują na umowy o pracę. To może być czynnikiem wypychającym pracowników z rynku pracy, powodować kurczenie się bazy podatkowej, większe deficyty, wyższe koszty obsługi długu. To sprężenie zwrotne negatywne dla całego systemu gospodarczego.

Rozmawiał Marcin Musiał

>>> Czytaj też: Młodzi Włosi masowo opuszczają swój kraj. Koszt ich wyjazdu to ponad 14 mld euro