Przypomnijmy sobie początki rewolucji francuskiej. Był ferment, była potrzeba głębokiej zmiany. I ówcześni rewolucjoniści wyszli naprzeciw tym oczekiwaniom. W sierpniu 1789 r. Konstytuanta uchwaliła Deklarację praw człowieka i obywatela. Rodzaj dalekosiężnego i dość szczegółowego drogowskazu, w kierunku którego rewolucja będzie próbowała podążać. Po niej nic już nie było takie samo. A teraz wróćmy do 2018 r. w Europie.
Przeświadczenie o potrzebie głębokiej zmiany jest. Jest też ferment polityczny. Ot, choćby ostatnia fala zmian, która przyniosła nowe nieoczekiwane konstelacje rządowe w Hiszpanii oraz we Włoszech. Nie mówiąc już o poprzednich latach i całej masie innych napięć (od Syrizy po brexit). Tylko gdzie jest nowa Deklaracja praw człowieka? Gdzie nowa Konstytuanta? Gdzie nowy dalekosiężny plan odnowienia społecznego i ekonomicznego pomysłu na zmęczo• ą Europę?
To pytania, które stawia w swoim publicystycznym tekście na blogu „Le Monde’a” Thomas Piketty. Nie od dziś wiadomo, że francuski ekonomista nie jest szczególnym fanem prezydenta Macrona. W tej sprawie niewiele się zmieniło. Jednak tym razem krytyka jest o tyle mocniejsza, że Piketty chłoszcze prezydenta już nawet nie za treść jego pomysłów na Europę, lecz raczej za ich nijakość. Piketty uważa, że nastała w Europie najgorsza z możliwych konstelacji. Jest rzekomo dynamiczny Macron, który zgłasza garść dość bojaźliwych i niekonkretnych pomysłów na reformę strefy euro. I jest euromateczka Angela Merkel, która stała się żeńskim odpowiednikiem Konrada Adenauera i rządzi (również w Europie) pod starym sprawdzonym hasłem CDU „Keine Experimente”. Żadnych eksperymentów. Więc i te mikre propozycje Macrona (które same w sobie były przecież dość konserwatywne) to dla niej zbyt wiele. W efekcie z niegdysiejszego francusko-niemieckiego silnika Unii Europejskiej płynie dziś jedynie słabe turkotanie. W postaci wspólnego budżetu inwestycyjnego eurozony o wartości… uwaga 1 proc. PKB. Szaleństwo niesłychane!
A co ze zgłaszaną przez Piketty’ego propozycją wspólnego CIT-u strefy euro? Co z demokratyzacją kluczowych decyzji? Czy jest jakaś nauka płynąca z upokorzenia Grecji w 2015 r., gdy tamtejszy rząd został zmuszony do posłuszeństwa przez francuskie i niemieckie instytucje finansowe oraz działających w ich interesie ministrów finansów? Co z rozwiązaniem ekonomicznego problemu, że nie da się w ramach strefy euro wchłonąć olbrzymiej niemieckiej nadwyżki handlowej bez jednoczesnego wzrostu zadłużenia wielu innych krajów? Co z bardziej automatycznym mechanizmem reagowania (błagał o niego swego czasu Janis Warufakis) na makroekonomiczne nierównowagi, które w obszarze wspólnego pieniądza pojawić się muszą? Piketty wylicza wszystkie te pytania i przy wszystkich stawia odpowiedź „nic”. Bo strefa euro na razie się jakoś radykalnie nie zmieni. Może tu i ówdzie zmieni się nazwa. Europejski Mechanizm Stabilności zostanie nazwany Europejskim Funduszem Walutowym. I tyle.
A może jest po prostu tak, że Macron i Merkel nie chcą zmian? – kalkuluje Piketty. Może tylko markują ruchy, żeby pokazać, że coś się jednak dzieje. A tak naprawdę i niemieckie, i francuskie elity rządzące są przekonane, że zmieniać się nie potrzeba. Oba ich kraje przędą sobie całkiem nieźle (Niemcy super, a Francja coraz lepiej), a żaden z nich nie czuje się współodpowiedzialny za dużo trudniejszą sytuację gospodarczą oraz polityczną w krajach takich jak Włochy, Hiszpania czy Grecja.
Reklama
Z polskiego punktu widzenia można by powiedzieć, że to dobrze. Do strefy euro (zwłaszcza takiej, jak dziś) nam nie spieszno. Więc niech to tam dalej tak się ślimaczy. Pogadamy za dekadę. Problem polega jednak na tym, że bez naprawienia strefy euro w sercu Unii ciągle będą powstawały kolejne polityczne i ekonomiczne napięcia. Będzie to całą integrację stopniowo rozsadzać. A to już jest także nasz problem.