Można mieć wrażenie, że przez lata zamiast radośnie implementować kolejne założenia liberalizmu, zbiorowo czuwamy przy jego szpitalnym łożu, wpatrując się smętnie w pikający nierównym rytmem serca monitor. A może to już stypa, tylko w nawale pobożnych życzeń nikt nie zauważył, że pacjenta odłączono od aparatury?
I kto dokładnie umiera, jaka jest tożsamość pacjenta? Cóż, liberalizm, jak każda szeroka doktryna polityczna, to wiele różnych rzeczy wrzuconych do jednego wora przez różnorakie spazmy historii. Mimo to jest – choć trawi go terminalna choroba – dość spójny. Jego centralną tezą zawsze było to, że prawa każdej jednostki są najważniejsze i należy je chronić przed władzą, nawet jeśli ową władzę sprawuje większość.
Liberalizm jednak wiedział, że chronienie tych praw to niekończąca się historia, zadanie tyleż kluczowe, co mozolne, niewykonalne wręcz. Dlatego zakładał konieczność ciągłego monitorowania władzy i głębokie rozwiązania instytucjonalne – najważniejsze z nich to trójpodział władzy. Liberalizm był – jest – nowoczesny: wierzy w uniwersalny ludzki rozum; w edukację, która może stworzyć pełnych szacunku dla innych, racjonalnych obywateli, bo to szacunek dla człowieczeństwa innego jest przecież podstawą siły liberalnego prawa. Wierzy też w naukę, która przyniesie rozwiązanie problemów ludzkości; w mierzalne rezultaty, w racjonalizację procesów. Wierzy w wolny rynek, ale bez przesady – tylko do momentu, w którym wolny rynek zdradza sprawiedliwość, na przykład gwałcąc prawo jednostek do godnego życia czy odmawiając im równych szans.
Czego liberalizm wyjątkowo nie lubi, to zabobonów, zwłaszcza tych, które pozwalają jednym myśleć, że są lepsi niż drudzy – jak religia czy nacjonalizm. Oj, nacjonalizm – ten jest szczególnie podejrzany, bo liberalizm dobrze pamięta wiek XX, w którym pewien niekontrolowany nacjonalistyczny zryw skończył się obozami koncentracyjnymi.
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej
Reklama