Czwartek był w USA kolejnym dniem dużej zmienności na giełdach. Bykom znowu nie pomagały dane makro - były, jak zwykle, fatalne. Raport o tygodniowej zmianie na rynku pracy pokazał wzrost nowych podań o zasiłek o 667 tysięcy. Ilość wniosków przekracza już 5 milionów. Dane o styczniowych zamówieniach na dobra trwałego użytku też były dużo gorsze od prognoz. Sprzedaż nowych domów w styczniu spadła do historycznego minimum. Taki spadek nastąpił mimo tego, że deweloperzy bardzo obniżyli ceny. Mediana cenowa spadła w stosunku do grudnia o 9,9 procent. Podsumowując: gorzej niż źle.

Uwaga graczy skierowana była na Biały Dom. Opublikowany został projekt budżetu USA na rok 2010 (w kwietniu musi być jeszcze przyjęty przez Kongres). Przewidywany deficyt ma być największy od czasu Drugiej Wojny Światowej i ma wynieść 1.750 mld USD, czyli 12,3 procent PKB. Gdyby to nie były Stany Zjednoczone to taki deficyt doprowadziłby do upadku waluty. Zapowiadane są zmiany w podatkach, które dotkną wiele firm i bogatszych Amerykanów. Dla tych ostatnich stawki podatkowe w 2011 roku wrócą do tych z ery Clintona: 36 i 39,6 procent (zamiast obecnych 33 i 35 procent). Podatki od zysków kapitałowych dla najlepiej zarabiających wzrosną z 15 do 20 procent. To oczywiście nie mogło się Wall Street spodobać, ale nie mogło też wpłynąć na zachowanie rynku – zmiany nie dotyczą przecież tego roku.

Na rynek akcji trafiły przed sesją nowe informacje (przecieki) o konstrukcji budżetu szykowanego przez administrację USA. Twierdzono, że jest w nim 750 mld USD nowej pomocy dla sektora finansowego. To bardzo poprawiało nastroje, ale publikacja projektu (przyśpieszona na skutek przecieków) okazała się być zimnym prysznicem. Owszem, jest w nim 250 mld USD z budżetu na ewentualną pomoc sektorowi finansowemu, ale dopiero z funduszami prywatnymi ma dać (w procesie partnerstwa prywatno-publicznego) 750 mld USD. Projekt tego partnerstwa ma dopiero powstać. To niewątpliwie rozczarowało rynek.

Indeksy od początku sesji rosły osiągając szczyt (ponad dwa procent wzrostu indeksu S&P 500) po 1,5 godzinie. Od tego czasu, po publikacji projektu budżetu, indeksy osuwały się. Oprócz rozczarowania z powodu zawartości budżetu zaszkodził posiadaczom akcji raport FDIC (ubezpieczyciel depozytów bankowych). Okazało się, że banki ubezpieczane przez tę instytucję poniosły w czwartym kwartale stratę 26,2 mld USD (w tym samym okresie rok wcześniej odnotowano zysk w wysokości 0,575 mld USD). Traciły też spółki w sektorze ubezpieczeń i farmaceutycznym – reforma ochrony zdrowia znacznie zmniejszy ich zyski. Na 45 minut przed końcem sesji nastroje pogorszyły się na tyle, że indeks S&P 500 tracił 1,5 procent, a NASDAQ ponad 2 procent i tak (nieco tylko gorzej) sesja się zakończyła. Prawie cały wzrost ze środy został wymazany i znowu stoimy nad przepaścią.

GPW rozpoczęła czwartek od wzrostu indeksów. Ze zdumieniem widziałem jak gracze kompletnie lekceważyli fatalne raporty kwartalne TP SA, PKN i PKO BP. Zyski TP SA i PKO BP były dalekie od oczekiwań, a strata PKN dużo od nich większa. Widać było, że wszyscy wpatrują się w to, co dzieje się na rynkach zagranicznych, a tam indeksy rosły. Poza tym arbitrażyści przecież na fundamenty nie patrzą (szczególnie mocno zobaczyliśmy to w końcówce sesji). Przed południem jednak te fundamenty zaczęły odgrywać jakąś rolę, co widać było w mocno taniejących akcjach PKN i tracących TPSA. PKO BP jednak nadal nie reagował.

Reklama

Około południa indeksy dotarły do sesyjnego minimum (WIG20 zabarwił się na czerwono), ale od tego czasu pełzł na północ naśladując zachowanie innych rynków. Fatalne dane makro z USA tylko na chwilę schłodziły nastroje, a bardzo mocny początek sesji w USA pozwolił bykom na wypracowanie wzrostu WIG20 o 3,5 proc. Minusem było to, że mały był obrót, a sam wzrost został wypracowany przez zlecenia koszykowe w ostatnich 15 minutach sesji. Takie, nieprzytomne ciągnięcie indeksu do góry (o 30 punktów) jest odpowiednikiem „cudów na fixingu”. Najwyraźniej gracze widząc, że fixing jest pod obserwacją zaczęli swoje czary odprawiać nieco wcześniej. Podobnie do naszego zachował się rynek węgierski (po środowym spadku o ponad 4 procent zobaczyliśmy wzrost o 5 procent), z czego wynika, że to miotanie rynkiem zawdzięczmy zagranicy. Wszystko to wygląda na „ubijanie” dna, ale często to ubijanie kończy się wyłamaniem w dół. Czekamy na rozstrzygnięcia.