Zysk nie powinien być jedynym celem przedsiębiorstwa. Są przypadki, gdy trzeba brać pod uwagę inne kwestie, np. dbałość o środowisko naturalne. Możliwe, że firmy zaczną to robić pod wpływem własnych akcjonariuszy, którzy będą skłonni poświęcić część zysku – uważa prof. Oliver Hart, laureat Nagrody Nobla z ekonomii i żywy dowód na to, że ekonomia nie jest skostniałą nauką.
ikona lupy />
Milton Friedman / Bloomberg

ObserwatorFinansowy.pl: Pewna polska firma działająca na rynku pocztowym popadła w tarapaty. Rynek nie dał jednak kredytu zaufania właścicielowi i prezesowi w jednym, i nie chciał sfinansować restrukturyzacji. Żeby firmę postawić na nogi, trzeba było zdjąć ją z giełdy. Czy to nie oznacza, że i do Polski dotarł short-termism, czyli presja na wyniki krótkoterminowe, co w USA jest uważane za duży problem współczesnej gospodarki? Słowem, czy giełda jest krótkowzroczna?

Prof. Oliver Hart: Mówiąc szczerze, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Giełda na pewno jest wciąż przydatnym instrumentem finansowania rozwoju firmy i nie wróżę rychłego zniknięcia publicznie notowanych firm.

W USA już od ponad 20 lat spada liczba takich firm.

Reklama

Tak, ale to zjawisko dotyczy głównie firm o małej kapitalizacji i ma wiele przyczyn. Niektórzy wskazują, że giełdy zostały przeregulowane. Wymogi przejrzystości i uprawnienia organów kontrolujących firmę, czyli rad nadzorczych, stały się nieznośne dla niektórych menedżerów, ponieważ odebrały im niezależność decyzyjną. Dlatego też niektórzy twierdzą, że firmy, które chcą się rozwijać w sposób niezależny, nie powinny wchodzi na giełdę. Czy tak jest w rzeczywistości, to kwestia niejasna. Duże koncerny cyfrowej gospodarki takie, jak Facebook, Google, czy Alibaba, są przecież obecne na giełdzie, a firmy, które kiedyś z niej zeszły często na nią wracają – taki ruch zapowiedział np. koncern Dell. Ryzykownie byłoby wskazywać jednoznaczny trend w tej kwestii.

Czyli short-termism to raczej „fakt publicystyczny”?

Na ten problem można popatrzeć w ten sposób: czy pomiędzy krótkoterminowymi a długoterminowymi wynikami istnieje jakieś napięcie, czy sprzeczność? Ekonomia mówi, że raczej nie. W końcu jutrzejszą cenę akcji determinuje nie tylko to, co dzieje się z firmą dzisiaj i jutro, lecz także to, jaka perspektywa czeka ją za pół roku, czy rok. Innymi słowy, inwestor zainteresowany wynikiem krótkoterminowym niejako z definicji jest zainteresowany także wynikiem długoterminowym. Z punktu widzenia teorii ekonomii trudno więc znaleźć poparcie dla tych, którzy twierdzą, że giełdy zżera krótkowzroczność.

A co z przykładem, który podałem? Nie jest on dowodem, że to się jednak zdarza? Inwestorzy widząc firmę w tarapatach po prostu uciekli, zaczęli wyprzedawać akcje, nie badając fundamentów jej długofalowego rozwoju.

Przeciwnie. Wydaje mi się, że przykład, który pan podał jest dowodem właśnie na to, że inwestorzy patrzą długoterminowo. To, że sprzedali akcje mogło wynikać z tego, że mają po prostu inny apetyt na ryzyko niż menedżer spółki, a ten np. nie chciał zrzec się zarządzania nią, czyli nie chciał oddać akcjonariuszom władzy. Mogli mu już po prostu nie ufać.

Tyle, że on po zejściu z parkietu znalazł prywatnego inwestora i razem z nim postawił spółkę na nogi, pozostając jej szefem.

Zakładam, że będąc pod ścianą sprzedał większość udziałów, a łatwiej pozyskać inwestorów, zwłaszcza prywatnych, jeśli da się im więcej kontroli. To nie zmienia faktu, że szef firmy różnił się w ocenie przyszłości firm od pozostałych akcjonariuszy giełdowych i to nie jest krótkowzroczność.

Porozmawiajmy zatem o innego rodzaju krótkowzroczności. W jednej z ostatnich prac przekonuje pan, że firmami powinno kierować coś więcej niż tylko oczekiwanie rentowności. Chodzi mianowicie o troskę o środowisko. Czy to realistyczny postulat?

Kim są inwestorzy, czyli współwłaściciele firm? Czy oni się różnią od pana, ode mnie jakoś znacząco? Nie. To także ludzie. A ludzie w swoim prywatnym życiu mają tendencję do brania pod uwagę kwestii środowiskowych, nawet jeśli to generuje dla nich koszty. Mój postulat odnosi się do firm, których aktywność z konieczności powiązana jest z zanieczyszczaniem środowiska. Takie firmy często w pewnym momencie stają przed wyborem wdrożenia nowej technologii, która jest czystsza, ale bardziej kosztowna od starej. Pojawia się wówczas dylemat: wybrać mniejszy zysk i czystsze środowisko, czy większy zysk i nadal zanieczyszczać? Moim zdaniem, udziałowcy tych firm, a więc ludzie tacy, jak wszyscy, mogą chcieć poświęcić część zysku firmy na rzecz środowiska.

Paczos: gdy upadają niezależne instytucje, upada dobrobyt [OPINIA]

Ale jak ustalić, czy faktycznie chcą?

Wystarczy, by zarządy konsultowały takie decyzje z akcjonariuszami. Jeśli odpowiednia ich liczba byłaby prośrodowiskowa, mamy szansę na to, że przemysł będzie mniej brudził. Przecież wielu ludzi, także akcjonariuszy, uważa, że zysk nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem działań, które są w jakiś sposób złe. A zanieczyszczenie środowiska jest czymś złym.

„Jedyną społeczną odpowiedzialnością biznesu jest przynoszenie zysku” mówił Milton Friedman. Nie miał racji?

Miał i nie miał. Jeśli rozumiemy je w oryginalnym i wąskim kontekście, miał. Milton mówił o tym w kontekście działalności charytatywnej i krytykował tych, którzy oczekują, że firmy istotną część zysku będą przeznaczać na działalność charytatywną, np. że będą pomagać biednym mieszkańcom Afryki. Działalność charytatywna nie jest jednak związana nieodłącznie z działalnością firmy, jeśli firma, przynosząc zysk, nie powoduje biedy, chorób, które musiałaby potem zwalczać.

Milton argumentował, że lepiej jeśli zysk w formie dywidendy trafi do akcjonariuszy i to oni zdecydują, czy i na jaką pomoc charytatywną przekazać jego część. Będzie to po prostu bardziej efektywne niż jeśliby za nich decydował arbitralnie zarząd firmy. Firma nie ma w końcu przewagi komparatywnej w pomaganiu, lecz w produkcji tego, w czym się specjalizuje. Natomiast, gdy mowa o zanieczyszczeniu środowiska – przykład Friedmana się załamuje. Tu już racji nie ma.

Udziałowcy nie mogą finansować działalności prośrodowiskowej z własnej dywidendy?

Po pierwsze, jeśli firma truje musi wziąć za to odpowiedzialność. Po drugie, sposób przez pana sugerowany byłby skrajnie nieefektywny. Koszty zanieczyszczenia mogą być znacznie wyższe niż zysk firmy. Gdyby Milton Friedman żył, mógłby sugerować, że to problem regulacyjny. Niech rząd opracuje optymalne regulacje, które będą ograniczać zanieczyszczenia, a firmy niech koncentrują się na rentowności.

Problem w tym, że jak pokazuje życie, optymalne regulacje w zakresie środowiskowym to coś, czego nigdzie właściwie nie udało się uzyskać. W takiej sytuacji należy właśnie zacząć pytać udziałowców firm, czy nie chcieliby pomóc w tej kwestii. I tu jestem optymistą, wierząc, że część z nich zechce.

Zajmuje się Pan teorią kontraktu, regulacjami, ale też wpływem rodzaju struktur własnościowych na działalność firm. W Polsce od jakiegoś czasu próbuje się spopularyzować ideę akcjonariatu pracowniczego, w ramach którego pracownicy stają się współwłaścicielami firmy, w której pracują. Jak pan ocenia taką formę własności? W USA sporo jest spółek stosujących takie rozwiązanie. Czy to wydajne?

Owszem, z punktu widzenia wydajności firmy to może być dobre rozwiązanie, zwłaszcza w przypadku, jeśli firma jest już na początku tworzona jako swego rodzaju spółdzielnia pracownicza. Natomiast nie jestem zwolennikiem odgórnej, tj. Rządowej, popularyzacji akcjonariatu pracowniczego przez subsydia, kredyty, czy ulgi podatkowe.

Dlaczego?

Tego rodzaju własność nie sprawdzi się w każdej branży i na każdym rynku. Nie powinniśmy tworzyć bodźców, które kazałyby podejmować firmom i pracownikom nieracjonalne decyzje. Druga rzecz, to kwestia bezpieczeństwa i dobrobytu samych pracowników, którzy stają się współwłaścicielami firmy.

Zwolennicy akcjonariatu pracowniczego twierdzą, że właśnie na to wpływa on pozytywnie. Robi z ludzi prawdziwych kapitalistów, tj. posiadaczy nie tylko dochodu z pracy, ale i z kapitału.

To ładnie brzmi, ale według mnie problem leży gdzie indziej – w dywersyfikacji. Pracując w danym przedsiębiorstwie angażujesz w nie swój prywatny kapitał na różnych poziomach, jesteś z nim bardzo mocno związany ścieżką swojej wcześniejszej edukacji, czasem, który mu poświęcasz, część z Twoich przyjaciół to jego pracownicy, wsiąkasz w nie, czy chcesz, czy nie chcesz, ale czy chciałbyś całkowicie się od niego uzależnić? Myślę, że to byłoby lekkokmyślne, bo w wypadku kłopotów firmy i bankructwa, straciłbyś wszystko.

Inwestowanie oszczędności w firmy to dobry pomysł, jeśli to są różne firmy, a nie twoje miejsce pracy. Wystarczy, że masz w firmie etat, nie potrzeba ci reprezentacji w radzie nadzorczej. Rozumiem potrzebę zasypywania nierówności, ale trzeba robić to z głową. Według mnie lepszym pomysłem, jeśli rząd już koniecznie chce coś propagować, jest inwestowanie długoterminowe, np. w fundusze pasywne, które posiadają udziały w wielu spółkach, a że nie są zarządzane aktywnie, ich wyniki są odzwierciedleniem wyników rynku, który w długim terminie rośnie.

W Polsce wprowadzono kiedyś obligatoryjne inwestowanie w fundusze aktywne w ramach systemu emerytalnego, tzw. OFE. To nie był dobry pomysł?

Cóż, myślę, że efektywniej jest zachęcać np. ulgami podatkowymi, by ludzie oszczędzali w planach emerytalnych organizowanych np. przez ich zakłady pracy. Tak jest w USA.

Współczesne rządy wierzą w swoją moc kreowania kształtu gospodarki. Wierzą, że są w stanie wychwytywać przyszłościowe innowacyjne trendy i wspomagać, czy też wzmacniać je różnymi programami. Jak rządowa „pomocna dłoń” wpływa na zachowanie prywatnych firm?

Po pierwsze, raczej jej nie odrzucają. Jeśli rząd chce np. wspierać eksport, to firmy chętnie z tej pomocy skorzystają, wiedząc, że koszty tego wsparcia poniesie ktoś inny.

Podatnik.

Tak. I wiele rządów, w tym amerykański, coś takiego praktykuje. Tyle, że to, co dobre dla jednej firmy, czy branży, niekoniecznie musi być dobre dla całego społeczeństwa. Jako ekonomista traktuję to sceptycznie i, chociaż pewnie każdy przypadek należałoby oceniać indywidualnie, co do zasady zaangażowanie państwa w pomoc firmom to droga do kolesiostwa i klientelizmu.

Ale może warto pogodzić się z tymi zjawiskami w zamian za sukces gospodarczy taki, jaki stał się udziałem np. Chin, kraju mocno angażującego się w sterowanie gospodarką?

Chiny to faktycznie dobry kontrprzykład. Nawiasem mówiąc, to też kolejny przypadek, gdy prof. Friedman się mylił. We wczesnych latach 80. XX w. odwiedził Chiny i widząc wciąż olbrzymie zaangażowanie państwa w gospodarkę, potęgę partii, słabe prawo, nieefektywną biurokrację, ocenił, że w ciągu kilku lat chińska gospodarka się załamie. To się nie stało. Dlatego ja nie jestem dogmatykiem w tych kwestiach, a – jak zaznaczyłem – sceptykiem. Czasem się udaje, ale częściej pewnie się nie udaje. Ryzyko niepowodzenia jest duże. Wracając do państwowego wspierania eksportu, bo to jeden z popularniejszych na świecie instrumentów polityki przemysłowej, powstaje pytanie, czy firmy, które z niego korzystają, w wypadku braku takiego wsparcia i tak nie eksportowałyby na ten, czy owy rynek, czy nie powstałyby stowarzyszenia handlowe, które by w tym zamiast państwa pomagały? Według mnie w wielu wypadkach tak by się stało.

Nie wierzy pan w zdolność rządu do określania, co jest dobre dla gospodarki?

Powstania Google, Facebooka, Apple – całej rewolucji cyfrowej, żaden rząd nie mógł przewidzieć. Myślę, że gdyby nie sektor prywatny, to wynaleziony w rządowych laboratoriach internet by się tak nie rozwinął. Rząd nie dostrzegłby potencjału tego wynalazku. Generalnie w ekonomii panuje zgoda, że rząd powinien interweniować – przez regulacje, subsydia, czy nawet prowadzenie własnych firm – tylko tam, gdzie zawodzi rynek, a rynek zawodzi w naprawdę w niewielu dziedzinach. A nawet tam, gdzie rynek zawodzi rząd wcale nie musi wyręczać go samodzielnie. Wystarczy, że da mu bodźce, by daną działalnością się zajął.

Wspomniał pan o internecie i jego powstaniu w rządowych laboratoriach. Dlaczego wielu istotnych wynalazków nie wymyślono na wolnym rynku?

Badania podstawowe z ekonomicznego punktu widzenia są bardzo nieopłacalne dla badaczy. Gdy któreś z nich się powiedzie, wszyscy dokoła zaczynają z niego korzystać, ale nie ma za bardzo sposobu, by zarobił na tym odkrywca. Zarabia się dopiero na konkretnych wdrożeniach, które można patentować. I to jest dobry argument, by badania podstawowe uznać za tę jedną z niewielu dziedzin, które rząd powinien mocno wspierać. Trzeba pozwolić wielu ludziom badać wiele rzeczy i zobaczyć, które z nich mają sens.

Plan czy krach Morawieckiego? Polska gospodarka może daleko nie zalecieć

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Prof. Oliver Hart – ekonomista, profesor Harvardu, laureat Nagrody Nobla za teorię kontraktu; specjalizuje się w zagadnieniach związanych z działalnością przedsiębiorstw, ich strukturą własnościową i bodźcami rządzącymi ich zachowaniem.