Jeśli zostaniesz pozbawiony możliwości kupienia wymarzonego domu w wybranym przez siebie kraju, już wiesz, kto ponosi za to winę: technologiczny potentat Peter Thiel – pisze na portalu Bloomberg Chris Bryant.

Obawy związane z bańką na rynku nieruchomości w Nowej Zelandii w zeszłym tygodniu sięgnęły kresu. W ich wyniku uchwalono prawo, które zakazuje nierezydentom obcokrajowcom kupowania tam domu. Według Chrisa Bryanta zachowanie miliarderów, takich jak Thiel, którzy dyskretnie wykupywali główne nieruchomości w kraju – niektóre z myślą o przygotowaniach do zbliżającej się apokalipsy – z pewnością nie zjednało lokalnych mieszkańców i polityków wobec zagranicznych nabywców.

Zakaz, który nie wpłynie na Thiela, który uzyskał obywatelstwo Nowej Zelandii, jest surowym środkiem. Może on sprawić, że kraj – już odizolowany geograficznie – okaże się dodatkowo nieco ksenofobiczny. Bariery dla własności zagranicznej nie są panaceum na wzrost cen domów. Gdyby tak było, Szwajcaria byłaby o wiele tańsza.

>>> Czytaj też: Polityka wygrała z planem. Rząd nie ma gdzie budować energooszczędnych domów

Może to mieć również negatywny wpływ na budowę nowych mieszkań w Nowej Zelandii i bezpośrednie inwestycje zagraniczne, przed czym ostrzega Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Reklama

Mimo to – pisze Chris Bryant – jako millenials wykluczony z kilku rynków nieruchomości, trudno mi nie odczuwać współczucia wobec społeczności Kiwi. Z pewnością ich podejście do sprawy jest raczej niezdarne, ale przynajmniej próbują coś zrobić. Globalna bańka na rynku nieruchomości została częściowo napompowana przez spekulacyjny kapitał międzynarodowy. Niechęć Nowozelandczyków wobec migrującej klasy posiadającej prawdopodobnie nie będzie jedyna.

Główna przyczyna tego resentymentu jest dobrze zbadana. Dom przestał być zwykłą koniecznością w rozumieniu dachu nad naszymi głowami, a przekształcił się w klasę aktywów. W pożądanych miastach na całym świecie wzrosły ceny. Nie skonsultowano się wcześniej z lokalnymi mieszkańcami – stało się to dopiero teraz. Obecni właściciele domów, głównie osoby starsze, skorzystały, podczas gdy inni zmuszeni byli wydawać znacznie więcej na czynsz.

Zagraniczni nabywcy stanowią tylko część problemu. W Nowej Zelandii dokonują większości zakupów, chociaż ich udział jest znacznie wyższy w ekskluzywnych lokalizacjach, takich jak centrum Londynu. Mogą stać się kozłami ofiarnymi w sprawach, których politycy nie mogą lub nie chcą kontrolować. Ceny domów wzrosły przede wszystkim z powodu niskich stóp procentowych, napędzanych polityką banku centralnego.

Wysokie ceny w Londynie odzwierciedlają nie tylko to, że rynek nieruchomości to plac zabaw dla plutokratów. To także czynnik wzrostu liczby ludności i barier utrudniających budowanie domów.

Ale udawanie, że kapitał zagraniczny nie wpływa na lokalne rynki nieruchomości jest naiwne. Kupujący za granicą często koncentrują się na najlepszych lokalizacjach, co ma też powodować „efekt ściekania”, na czym ma skorzystać całe społeczeństwo. Tymczasem zamożni nabywcy krajowi są wypierani z tych lokalizacji i podnoszą ceny dla mniejszych domów lub w mniej pożądanych obszarach. Według badań przeprowadzonych przez Królewskie Towarzystwo Ekonomiczne średnie ceny domów w Anglii i Walii w 2014 r. byłyby o około 19 proc. niższe w przypadku braku inwestycji zagranicznych.

>>> Czytaj też:Zakaz kupowania mieszkań przez cudzoziemców. Nowa Zelandia studzi rozgrzany rynek nieruchomości

Kupujący globtrotterzy są prawdopodobnie mniej świadomi cen. Obcokrajowiec, który kupuje dom w Berlinie, może zastanowić się, na ile jest on tańszy w porównaniu do podobnych w Londynie czy Nowym Jorku. Dlatego zapłacą cenę, którą lokalny nabywca uznałaby za nieprzyzwoitą.

Teoretycznie ten popyt powinien wywołać reakcję podaży, powodując ponowne obniżenie cen. Ale w praktyce tak często się nie dzieje ze względu na ścisłe planowanie lub przepisy budowlane. Zdarza się, że niewłaściwy rodzaj zakwaterowania jest zbudowany w celu przyciągnięcia kapitału zagranicznego. W Londynie istnieje nadwyżka luksusowych mieszkań nad rzeką, ale cena w wysokości 1 miliona funtów lub więcej sprawia, że większość z nich nie jest dostępna dla mieszkańców.

Istnieją metody ograniczające spekulacje, które są mniej drastyczne niż ta zastosowana w Nowej Zelandii, takie jak wyższa opłata skarbowa lub podatek od zysków kapitałowych od domów kupowanych przez obcokrajowców. Ceny w Londynie nieznacznie się obniżają po reformach podatków. Brexit również odgrywa tu dużą rolę.

Z globalnej perspektywy, próba odstraszania zagranicznych pieniędzy może być trochę jak granie w Whac-a-mole. Jak tylko prawo zostanie uchwalone w jednym mieście, kupujący pojawią się gdzie indziej – co potwierdzą Kanadyjczycy. Dzieje się tak dlatego, że interwencje te skupiają się na efekcie, a nie przyczynie spekulacji nieruchomościami.

A co jest przyczyną? Zagraniczne pieniądze szukające domu. Tylko Pekin może zniechęcić zamożnych Chińczyków do zakupów zagranicznych nieruchomości. W przypadku braku możliwości kontrolowania tego popytu powinniśmy przynajmniej uczynić rynek bardziej transparentnym. Zmuszenie zagranicznych nabywców do ujawnienia ostatecznych właścicieli ich nieruchomości, co zaproponował z opóźnieniem rząd Zjednoczonego Królestwa, jest koniecznym krokiem. Pranie pieniędzy przez nieruchomości jest zbyt łatwe – często możliwe za pośrednictwem anonimowych spółek fasadowych.

Poniekąd Nowa Zelandia ma rację. Zamiast folgować fantazjom o zagładzie miliarderów, powinniśmy próbować wszystkiego, by poradzić sobie z bardzo realnym kryzysem przystępnych cen w budownictwie mieszkaniowym.

>>> Czytaj też: Inwestycje w nieruchomości odporne na inflację? Nie zawsze