Uruchomienie amerykańskich taryf importowych ma być remedium na nieuczciwe praktyki handlowe Chin, brak poszanowania przez nie własności intelektualnej, permanentny deficyt handlowy USA i ochronę miejsc pracy. Zastosowane środki chronią jedne branże, obciążając jednak inne i podnosząc koszty życia przeciętnych podatników.

Amerykańskie cła dotyczą już ponad 50 mld dolarów wartości importu USA z Chin. Państwo Środka nie pozostaje dłużne i odpowiada tymi samymi działaniami. Prezydent Trump nałożył już cła przywozowe w wysokości 25 proc. wartości sprowadzanych towarów na panele słoneczne, sprzęt elektroniczny, odzież, obuwie, stal i aluminium (tu 10 proc.). Taka polityka powoduje wzrost cen towarów dla konsumentów, a w przypadku stali i aluminium również producentów wielu produktów. W amerykańskim przemyśle stalowym, który korzysta na wysokich cłach, pracuje 400 tys. osób, ale dziesięć razy tyle jest zatrudnionych w sektorach, które są odbiorcami chińskiej stali, co oznaczać może spadek popytu na ich drożejące produkty niezależnie od tego, czy będą korzystać z chińskiej czy amerykańskiej stali. Protestowali już pracownicy przemysłu przetwórczego i samochodowego (Ford) i lotniczego (Boeing), bo taka polityka obniża konkurencyjność ich branż. A to z kolei zagraża miejscom pracy. Negatywne skutki wojny celnej najlepiej widać na przykładzie paneli słonecznych. Bezpośrednio przy ich produkcji zatrudnionych jest 2000 osób, jednak w sektorach przyległych, takich jak instalacje i konserwacja, aż 260 tysięcy, a rynek od momentu wprowadzenia taryf znajduje się w stagnacji.

Koszyk zakupowy przeciętnej amerykańskiej rodziny jest w dużej mierze oparty o towary importowane, nabywane najczęściej w dominującej na rynku sieci Walmart, której bez mała 80 proc. dostawców pochodzi z Chin. Przez wiele lat dzięki tanim towarom z tego kraju siła nabywcza amerykańskich konsumentów mogła rosnąć praktycznie bez podwyżek płac, na czym korzystali pracodawcy, bo nie odczuwali silnej presji w tym względzie. Badania przeprowadzone w USA w zeszłym roku wskazywały, ze podniesienie ceł w imporcie o 10 punktów procentowych spowoduje wzrost wydatków najmniej zamożnych, zarabiających do 13 tys. dol. rocznie Amerykanów o 300 dolarów w skali roku. Większość ceł ma jednak znacznie wyższy wymiar, choć na razie obejmuje tylko dobra wartości 50 mld dolarów. Ostatnia analiza uwzględniająca wprowadzone już cła (łącznie z tymi, które obowiązywać będą od września) mówi natomiast o realnym koszcie w wysokości 127 dolarów dla przeciętnej amerykańskiej rodziny (badania Princeton University i London School of Economics). Gdyby 10-proc. cła dotyczyły całości importowanego przez USA z Chin asortymentu towarowego wartego pomad pół biliona dolarów koszty wzrosną do ponad 270 dolarów, a przecież wymiar dotychczasowych ceł jest znacznie wyższy.

Warto zwrócić uwagę, że wojnę celną najbardziej będą odczuwać takie gospodarstwa domowe, które straciły najwięcej na kryzysie finansowym dziesięć lat temu i wartość ich majątku jest ciągle niższa niż w 2007 roku. Najwięcej zyskali ci Amerykanie, którzy wykorzystali rekordowo długo trwającą giełdową hossę. Dość powiedzieć, że inwestorzy, którzy zainwestowali wtedy 1000 dolarów w akcje Netflixa lub Amazona, na koniec zeszłego roku mogli pochwalić się kwotą odpowiednio 52 tys. i 12,4 tys. dolarów. Natomiast jedyną inwestycją uboższej części społeczeństwa jest dom na kredyt, którego oprocentowanie od paru miesięcy za sprawą podwyżek stóp procentowych rośnie.

Reakcją Chin na zaostrzenie polityki celnej USA było uruchomienie głównie taryf na rolny eksport amerykański. Wymiar ceł zawiera się miedzy 15 a 25 proc. wartości amerykańskiej soi, kukurydzy, drobiu czy wołowiny. Eksport soi do Chin to 60 proc. całkowitego wywozu tego ziarna. Chińscy producenci trzody mogą kupić soję w Argentynie lub Brazylii, stąd aby nie wypaść ze światowego rynku farmerzy muszą obniżać ceny, co przynosi im starty. Administracja amerykańska ogłosiła więc program pomocy dla sektora rolnego w wysokości 12 mld dolarów, również dlatego, że pracownicy sektora rolnego w stanach Iowa, Missouri i Wisconsin to istotny elektorat obecnego prezydenta. W ten sposób koło się zamyka – za cła rolne praktycznie płacą amerykańscy podatnicy, a nie Chińczycy.

Reklama

Skutki dotychczasowej polityki handlowej wynikającej z dogmatu America First ponoszą różne grupy społeczne, również te, które kilka miesięcy temu były beneficjentami cięć podatkowych. A to może nie być koniec, bo USA dążą do negocjacji wielu traktatów handlowych, chcąc zastąpić dotychczasowy multilateralizm umowami dwustronnymi. Skutek może być taki, jak w przypadku Kanady, która od niedawna ma traktat o wolnym handlu z Unią Europejską. Pierwszą grupą amerykańskich obywateli, która to odczuwa, są dostawcy homarów, którzy wypychani są z europejskiego rynku przez tańszych producentów kanadyjskich.

Przedstawiciele wielu branż w USA z niepokojem spoglądają na dalsze losy NAFTA, czyli Północnoamerykańskiej Strefy Wolnego Handlu. Trump chce ją zastąpić porozumieniami dwustronnymi i właśnie ogłosił takie z Meksykiem. Wymaga ono jednak aprobaty Kongresu, w którym niedługo większość mogą zdobyć Demokraci. Celem układu jest powrót do kraju amerykańskich miejsc pracy głównie w przemyśle samochodowym, ale proponowane zasady mogą w większym stopniu obciążać konsumentów. Samochody mają być produkowane w oparciu o większy wkład droższej amerykańskiej stali i aluminium, a przynajmniej 50 proc. części samochodowych ma być produkowanych w oparciu o koszt roboczogodziny w wysokości min. 16 dolarów – w Meksyku przeciętna stawka godzinowa to zaledwie 3 dolary. Jeśli Kanada nie zgodzi się na nowe negocjacje handlowe (a powinna wyrazić zgodę na rozwiązanie NAFTA), eksport samochodów do USA będzie obłożony cłami – ponieważ kraj ten nie ma własnych producentów samochodów, Amerykanie musieliby płacić więcej za własne auta (Forda, GM o Chryslera), a trzeba wiedzieć, że Kanada jest głównym eksporterem do 36 amerykańskich stanów.

Okazuje się, że polityka celna słabo nadaje się do realizacji celów gospodarczych USA, a także przeciwstawienia się nieuczciwym chińskim praktykom handlowym, do których zaliczyć trzeba też zaniżanie kursu juana. Osiągnięcie zrównoważonego bilansu obrotów handlowych jest również nierealne, choćby dlatego, że amerykańska gospodarka przy bardzo chłonnym rynku wewnętrznym jest mało proeksportowa – handel zagraniczny tworzy tylko 12 procent PKB. W przypadku państw europejskich, a nawet Chin, jest to 3-4 krotnie więcej. Chyba że USA sięgnęłyby do polityki gospodarczego izolacjonizmu, który był skutkiem ustaw z początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy wysokimi cłami próbowano chronić amerykański przemysł przed międzynarodową konkurencją i recesją. W rezultacie protekcjonistycznej polityki pogłębiono ją, powodując wzrost bezrobocia do 25 proc. i ubóstwo milionów amerykańskich gospodarstw domowych.

>>> Polecamy: Innowacyjność po chińsku. Nowoczesny autorytaryzm jako doskonale efektywny ustrój