Polska ma jedne z najmniejszych klas wśród krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) i jeden z najniższych wskaźników uczniów przypadających na nauczyciela – wynika z nowego raportu „Education at a glance 2018”. Publikacja pozwala porównywać systemy oświatowe w różnych krajach.
Pod lupę wzięto m.in. koszty edukacji. Te w Polsce należą do najniższych w całej OECD. Z danych zawartych w publikacji wynika, że koszt kształcenia nastolatka od pierwszej klasy do ukończenia 15. roku życia to około 253 tys. zł (68 tys. dol.). Dla porównania – w Austrii czy USA ta kwota jest dwukrotnie wyższa. Na oświatę (nie licząc studiów) przeznaczamy około 3,23 proc. PKB. Są jednak kraje, gdzie odsetek ten to ok. 4 proc. Tak jest w Finlandii, Wielkiej Brytanii czy Korei Południowej.
Jak to możliwe, że polska oświata jest tak tania, skoro jednocześnie osiągamy jedne z najlepszych rezultatów na świecie mierzonych testami umiejętności uczniów PiSA? Z danych wynika, że za luksus taniej edukacji płacą… nauczyciele i dyrektorzy szkół. Fiński nauczyciel zarabia średnio 18 tys. dol. rocznie więcej niż polski. W dodatku jego wynagrodzenie nie odbiega od średniej dla osób z wyższym wykształceniem. U nas pedagog może liczyć na 82 proc. średniej dla osób po studiach.
Do czego mogą prowadzić rozbieżności w zarobkach, widać na przykładzie Włoch. Tam sytuacja jest znacznie gorsza niż u nas – nauczyciel zarabia 69 proc. tego, co inni pracownicy z dyplomem uczelni. Mało kto chce więc przyjść do zawodu – jedynie 1 proc. pedagogów ma mniej niż 30 lat. Nic dziwnego, że polscy nauczyciele domagają się od MEN natychmiastowych podwyżek o tysiąc złotych. W tej sprawie jednym głosem mówią Związek Nauczycielstwa Polskiego i oświatowa Solidarność. Na 22 września związki zapowiadają pikietę pod gmachem resortu edukacji.
Reklama