Kondycja polskiej gospodarki jest niezła. To nie banał sprzedawany nam przez polityków, lecz wiedza wynikająca ze wskaźników i mniej lub bardziej żmudnych badań. Na tle Europy wypadamy naprawdę znakomicie - pisze w swoim komentarzu Marcin Piasecki.

Biorąc pod uwagę nasz wewnętrzny rytm rozwoju gospodarczego, możemy co najwyżej mówić o spowolnieniu, a nie, broń Boże, o jakiejkolwiek formie zapaści. O recesji, która ogarnęła większość krajów Starego Kontynentu, czy prawdziwym dramacie na rynku pracy, który stał się udziałem chociażby Hiszpanii.

W tej sytuacji niezwykle ważne staje się pytanie, w którym miejscu jesteśmy. Czy już możemy liczyć na przyspieszenie gospodarki? Kiedy wrócimy na ścieżkę szybkiego wzrostu? Czy spowolnienie ma jakieś cechy trwałości? Na szczęście to ostatnie można bez większych wahań odrzucić, liczne sygnały świadczą o tym, że powoli, bo powoli, nabieramy rozpędu. Jeżeli słowo "dno" w ogóle może się odnosić do polskiej gospodarki, to już je osiągnęliśmy, poszorowaliśmy sobie po nim, a teraz już jesteśmy albo w trakcie, albo naprawdę bardzo blisko odbicia.

Co zatem może niepokoić? Przede wszystkim sytuacja na rynku pracy. Owszem do całkiem niedawnych, rekordowych wskaźników bezrobocia nam jeszcze daleko, ale każdy niekorzystny zwrot sytuacji na tym polu może doprowadzić do spowolnienia obrotów jednego z silników gospodarki, czyli konsumpcji. Pamiętajmy także o zadłużeniu klientów banków - znaczący wzrost bezrobocia to wzrost ryzyka dla sektora finansowego. No i kolejnych perturbacji kasy państwa, która zamiast wpływów z podatków będzie musiała liczyć pieniądze na zasiłki. Zresztą stan finansów publicznych jest kolejną mocno niepokojącą konsekwencją kryzysu. Konsekwencją, z którą trzeba się będzie mierzyć nie przez najbliższe miesiące, ale niestety pewnie przez długie lata.