W zeszłym tygodniu euro przebiło poziom 1,50 dolara po raz pierwszy od ponad roku. Według kursu handlowego, wspólna europejska waluta podrożała od początku września o 3 proc. i szybko zbliża się do historycznego rekordu, odnotowanego w 2008 roku.

Aprecjacja euro jak dotąd ma niewiele wspólnego z tempem rozwoju gospodarczego. Wszystko wskazuje na to, że powrót do wzrostu nastąpił w trzecim kwartale, a indeks aktywności przemysłu (PMI index) w zeszły piątek pokazał, że strefa euro w czwartym kwartale wejdzie w okres ożywionej ekspansji.

Zazwyczaj musi upłynąć wiele miesięcy zanim waluta zacznie oddziaływać na gospodarkę, dlatego istnieje ryzyko, że siła euro, która jest pochodną słabości dolara, zacznie działać jak hamulec aktywności gospodarczej w 2010 roku, co nienaturalnie zwiększy zróżnicowanie wyników między głównymi gospodarkami Eurolandu.

W chwili, gdy ustępuje globalna zawierucha gospodarcza, wzrost waluty uwydatnia niezdolność przyjęcia przez kraje takiej polityki, która może zapewnić konkurencyjność, kiedy już wiadomo, że dewaluacja waluty, przynajmniej w najbliższym czasie, nie wchodzi w grę.

Reklama

„Teraz , gdy kryzys się skończył, dokonania będą zależeć od tego, jak każdy z krajów strefy euro poradzi sobie z nową sytuacją, która najpewniej będzie oznaczać, że euro przez dłuższy czas pozostanie silne” - mówi Aurelio Maccario, ekonomista UniCredit.

Słabą stroną każdego kraju strefy euro stanie się jego uzależnienie od eksportu do państw, które nie używają euro. Wiele firm będzie musiało się liczyć ze spadkiem marży zysku. „Najbardziej wystawiona na ciosy jest Irlandia, gdyż jej eksport do krajów spoza strefy euro stanowi duży udział w PKB, firmy dodatkowo odczuwają presję z powodu rosnących kosztów pracy” – podkreśla ekonomista UniCredit.

Jednak elastyczność irlandzkiej gospodarki w zakresie obcinania kosztów może działać, jako znacząca siła, działająca w przeciwnym kierunku.

Z tego samego powodu Belga, Finlandia i Holandia są także mocno narażone na wzrost euro.

Na drugim krańcu znajdują się Hiszpania i Grecja, dla których eksport do krajów spoza strefy euro jest właściwie mało znaczący. Ale krach na rynku mieszkaniowym i wysokie bezrobocie w Hiszpanii oznaczają, że nie może ona już dłużej polegać na popycie wewnętrznym, jako sile napędowej wzrostu gospodarczego, jak to miało miejsce w przeszłości. Dodatkowym ciosem będzie uderzenie w hiszpańskich eksporterów.

Zależność Niemiec od eksportu może sugerować, że są one także podatne na ciosy. Ale liderzy przemysłowi z największej gospodarki Europy twierdzą, że w przypadku sprzedaży produktów wysoko zaawansowanej technologii ceny nie odgrywają kluczowej roli.

Niemieckie stowarzyszenie eksporterów, BGA, oświadczyło w zeszłym tygodniu, że chociaż silna waluta stwarza „pewne problemy”, można się spodziewać wzrostu eksportu w 2010 roku nawet o 10 proc., po spadku w tym roku rzędu 18 proc. Zdaniem stowarzyszenia, spadek eksportu na kierunku transatlantyckim zostanie zastąpiony przez popyt w Chinach.

Tymczasem firmy przyzwyczaiły się do życia z silną walutą. W całej Europie firmy przemysłowe, jak Siemens i ABB, muszą się liczyć z faktem, że z powodu silnego euro ich dochody zmniejszą się o 5-6 proc.

Według analityków Morgana Stanleya, wpływ na rentowność będzie jednak niewielka, gdyż wielkie spółki przemysłowe mogą zmieniać miejsce produkcji na świecie w zależności od popytu.

W zachowaniu rentowności mogą także pomóc różnego rodzaju zabezpieczenia. Na przykład takie koncerny samochodowe, jak BMW i Daimler, które z powodu gwałtownego ruchu walut straciły w ubiegłych latach setki milionów euro, zakładają fabryki w USA, aby zyskać tzw. naturalny hedging.

Z pewnością mniej optymistyczny będzie Airbus, największy w Europie producent samolotów. Z jego szacunków wynika, że w przeszłości zmiana o jednego centa na dolarze kosztowała firmę 100 mln dolarów.

„Obecnie sytuacja staje się bardzo trudna dla wszystkich spółek przemysłowych, które swoje koszty wyceniają w euro. Możemy tylko apelować do władz monetarnych, żeby zapewniły stabilność waluty” – powiedział na początku tego miesiąca Fabrice Bregier, szef operacyjny Airbusa.