ROZMOWA
PAULINA NOWOSIELSKA:
Opodatkowanie na rzecz krajów rozwijających się i przekazanie im tych środków na ograniczenie emisji dwutlenku węgla, nad czym mają debatować teraz w Brukseli i za kilkadziesiąt dni w Kopenhadze kraje unijne, może być dla Polski sprawą bolesną, bo kosztowną. Niektórzy stawiają sprawę tak: Polska będzie musiała płacić za lata energetycznego zacofania.
KRZYSZTOF ŻMIJEWSKI*:
Reklama
Ja to widzę inaczej. Weźmy Wielką Brytanię czy Szwecję. Te państwa, kiedy w ubiegłym wieku wkraczały w okres intensywnego rozwoju, emitowały dwutlenek węgla w potwornych ilościach. I to za ich sprawą rozpoczął się proces, który dziś nazywamy globalnym ociepleniem. Mnie ta sytuacja przypomina wystawne przyjęcie, na które część gości przyszła wcześniej i zdążyła się porządnie najeść. A my się spóźniliśmy, wcale nie z własnej winy, i teraz jeszcze musimy za to płacić.
Czyli jesteśmy na przegranej pozycji, bo walka z ociepleniem oznacza dla nas poważne koszty?
Nie, jeśli uda nam się wejść w sojusz. Najlepiej z nowymi członkami UE, krajami Azji, a w szczególności państwami tzw. BRIC, czyli Brazylii, Rosji, Indii, Chin. To one będą decydowały o gospodarce w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Problem w tym, że nie mamy tym krajom nic do zaoferowania. Ale również Europa Zachodnia takiej propozycji nie ma. Bo jak na razie jej jedyna oferta brzmi: damy wam pieniądze, cieszcie się nimi i zróbcie coś z waszą emisją. A najlepiej kupcie naszą technologię.
A co z argumentem, że polska gospodarka jest brudna?
To przekłamanie, które ma nas już na wstępie wszelkich negocjacji postawić w gorszym położeniu. Państwa, które emitują mało dwutlenku węgla, mają tak dobre wyniki, bo same mało produkują. Tymczasem trzeba powiedzeć, że Europa Zachodnia wcale nie produkuje czyściej, a Polska brudniej. Nasze cementownie nie są gorsze od niemieckich, huty szkła nie ustępują w niczym francuskim. To nie nasze fabryki są brudniejsze, tylko nasza gospodarka. Bo kraje Europy Zachodniej mają na swoim terenie banki, fundusze inwestycyje. To podbija im wartość PKB, jednocześnie zmniejszając emisję dwutlenku węgla. Pamietam, jak byliśmy z prof. Jerzym Buzkiem w Izbie Lordów przesłuchiwani na ten właśnie temat. I nikt nie potrafił zrozumieć, o czym mówimy. W końcu powiedziałem: panowie lordowie, wy macie więcej białych kołnierzyków, my – niebieskich. I czy to ma być naszym grzechem? W końcu produkujemy też dla was.
Dlaczego ekologiczne rozwiązania forsowane przez państwa starej Unii są dla nas nie do przyjęcia?
Głównie dlatego, że zmuszają nas do płacenia za redukcję emisji dwutlenku węgla trzy razy. Pierwszy raz zapłaciliśmy, drastycznie redukując emisję w latach 90. Jednak Unia zakomunikowała nam, że to się nie liczy. Bez znaczenia jest to, że wtedy Polska przebudowała cały przemysł. I płaciła za to zamykaniem fabryk i setkami bezrobotnych. To był bolesny proces. Europa Zachodnia tłumaczy, że to była konieczna transformacja gospodarki, a redukcja emisji gazów odbyła się przypadkowo. Na takie postawienie sprawy nie możemy się zgodzić. Tym bardziej że UE mocno podkreśla moralny aspekt walk z ocieplaniem się środowiska. Warto więc przypomnieć tamtejszym politykom, że Unia nie dokonała wcale redukcji emisji gazów cieplarnianych w myśl postanowień szczytu klimatycznego w Kioto. Wyniki Wspólnoty zmieniały się na korzyść wyłącznie na skutek przyłączania się do niej nowych państw.
To był pierwszy raz. Kiedy płacimy po raz drugi?
Powiedziano nam, że mamy płacić za prawo do emisji gazów od 2013 r. według zasady, że płaci ten, kto emituje (produkuje). Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że to uczciwa zasada. Ale to pozory. Bo uczciwa zasada powinna sprowadzać się do tego, że płaci ten, kto konsumuje.
Konkretny przykład?
Wielka Brytania. W ostatnich latach obniżyła swoją emisję o 11 proc., eksportując znaczną część swojej produkcji za granicę. Ta produkcja wróciła do niej w postaci gotowych wyrobów. Tamtejsi politycy mówią jednak teraz, że to już nie ich emisja, tylko przykładowo indyjska.
Trzeci raz Polska miałaby ponieść koszty, wpłacając pieniądze na tzw. fundusz pomocowy dla krajów rozwijających się?
Tak, i wiąże się to bezpośrednio z polityką wyrzucania brudnej produkcji poza granice bogatych krajów. Bo kraje starej piętnastki mówią teraz do krajów rozwijających się: my wam pomożemy. Ale ciężar tej pomocy przerzucimy na tych, którzy w Unii emitują dwutlenku węgla najwięcej. Dla Polski oznacza to tyle, że będziemy musieli kupić wspomniane prawo do emisji, a następnie jeszcze wpłacić na fundusz pomocowy. Po raz pierwszy w historii Unii Europejskiej środki pomocowe nie są zbierane proporcjonalnie do możliwości.
Cały czas mam jednak nieodparte wrażenie, że brniemy w ślepy zaułek. Bo głównym problemem cywilizacji nie jest wyłącznie globalne ocieplenie. Najważniejsze jest wyczerpywanie się zasobów. Jeśli zostawimy dzieciom ziemię cieplejszą, to nie będzie to oznaczało dla nich końca świata. Gdy jednak ogołocimy ją z zasobów, potomni przeklną nas na wieki.
Jaką ma więc pan propozycję?
Przykład idzie z Ameryki. Forsowana jest tam właśnie ustawa American Clean Security and Energy Act. To odpowiednik europejskiego pakietu klimatycznego i energetycznego. Technicznie miałoby to polegać na wprowadzeniu, na razie na ochotnika, tzw. etykiety węglowej (opartej na śladzie węglowym). To coś, o czym od lat marzyli ekolodzy na całym świecie. Każdy produkt i usługa, szklanka, samochód, przelew bankowy, wyjazd na wczasy, bilet na samolot, byłyby tą etykietą opatrzone. I należałoby wprowadzić zasadę, że kupujemy rzeczy wyłącznie z niższą etykietą, co zostałoby mocno poparte dystrybuowaniem środków państwowych.
Amerykański pomysł w Polsce? Pana zdaniem to mogłoby się udać?
Wierzę, że z małą korektą są na to spore szanse. W każdym unijnym kraju etykieta powinna zostać przeskalowana: emisja na głowę mieszkańca danego kraju podzielona przez emisję na głowę w USA. Bo akurat poziom emisji jest bardzo ważny. Ciągle zapominamy, że pod tym względem Polska nie jest unijnym trucicielem. Przeciwnie, jest średniakiem.
Nie boi się pan, że ta etykieta stałaby się szybko czysto akademickim rozwiązaniem?
Nie. Nawet przy mocno pesymistycznych założeniach udałoby się ją wprowadzić w życie najpóźniej za kilka lat. W tak krótkim czasie nikt nigdzie nie zaprojektuje i tym bardziej nie wybuduje elektrowni atomowej.
To byłby też czas kupiony po to, by zaplanować Polsce przyszłość bez węgla?
Nie uważam, żeby szybkie wycofanie się z węgla na rzecz chociażby elektrowni atomowych było mądre i rozsądne. Mam natomiast nadzieję, że w krótkim czasie poprawimy bezpieczeństwo pracy górników i wprowadzimy technologię, która umożliwi wydobywanie węgla z tych pokładów, które obecnie są niedostępne. Bo z całych naszych zasobów węgla tych, które nadają się do wydobycia, jest około 10 proc. Nie mamy na razie technik, które pozwoliłyby na fedrowanie poniżej 1500 metrów. Jestem przekonany, że węgiel ma jeszcze przed sobą przyszłość. Zasoby ropy i gazu skończą się za jakieś pół wieku. Natomiast węgla wystarczy jeszcze na jakieś sto lat.
A potem?
Potem to mamy tylko dwa oczywiste źródła. Atom i słońce. Nie ma nic innego. Oprócz efektywności energetycznej, oczywiście!
*Krzysztof Żmijewski, profesor Politechniki Warszawskiej, sekretarz generalny Społecznej Rady Narodowego Programu Redukcji Emisji