Znajomy, który regularnie odwiedza ojczyznę, narzeka, że gdy bierze nasze gazety do ręki, czuje się kompletnie zagubiony. Kolejne afery lub częściej quasi-afery, nic niemówiące nazwiska pięciominutowych bohaterów, najtęższe autorytety zaangażowane w komentowanie doraźnych spraw i błahostek. Jesteśmy skrajnie prowincjonalni i zajmujemy się sprawami w gruncie rzeczy trzeciorzędnymi. Czy musimy być także głupcami? Czy chcemy tylko obserwować cienie na ścianie pieczary rzucane przez tych, którzy są zaangażowani w prawdziwą grę?
Sprawy klimatu, globalnego ocieplenia praktycznie nie zaistniały w polskiej debacie. To, o co codziennie gorąco spierają się światowi politycy i o czym debatują od tygodni na pierwszych stronach gazety od Rio de Janeiro po Pekin, u nas zdaje się mało kogo obchodzić. Nowy światowy deal, redukcje emisji gazów cieplarnianych, gigantyczne dopłaty – te sprawy zostały u nas sprowadzone do prymitywnego sporu ideologicznego. To co najwyżej temat do żartów i wyśmiewania lewaków, którzy naiwnie wierzą, że zmiana klimatu zależy od działalności człowieka. Klimasceptycy zaprzeczają więc ustaleniom zdecydowanej większości naukowców z bogatych i biednych krajów. Próbują też zawrócić Wisłę kijem, bo świat już się nie zastanawia nad istnieniem lub nie zmian klimatycznych – tylko próbuje zaradzić coś tendencji, która może mieć zgubny wpływ na losy cywilizacji. Dziś nie mówi się „czy”, tylko „ile” – ile i kto ma wydać, by ograniczyć zły wpływ człowieka na przyrodę.



Wygodny dystans

Reklama
Pal licho, że u nas taki wygodny dystans, czyli po prostu lekceważenie, zachowują tzw. niezależni publicyści czy część naukowców. Gorzej, że ulegli temu także politycy – czyli ci, od których realnie sporo zależy. Zwróćmy uwagę, że sprawy związane z klimatem tylko dwukrotnie szerzej zaistniały w mediach. Najpierw w grudniu 2008 r., gdy Donald Tusk ogłaszał w Brukseli swoje „yes, yes, yes” – po tym jak Unia zgodziła się na przekazanie Polsce przez kraje bogatsze dodatkowych uprawnień do emisji CO2 (o wartości szacowanej przez stronę polską na 60 mld zł). To było pięć minut rządowego triumfu i przedłużenia szans dla naszej przestarzałej energetyki. Wszyscy się z niego ucieszyli, mało kto zrozumiał sens.
Po raz drugi sprawy klimatyczne wróciły na agendę ledwie kilka dni temu – znów za sprawą Brukseli. Tym razem premier także – choć już bez większego przekonania – próbował nam sugerować, że polska delegacja osiągnęła na szczycie historyczny sukces. Dziennikarze dociekali, na czym ten obecny sukces miał polegać. Okazało się, że na tym, iż Unia na grudniowej światowej konferencji klimatycznej w Kopenhadze (mającej zdecydować o globalnej polityce ograniczania emisji gazów cieplarnianych po 2012 roku) przemówi jednym głosem. I biedniejsze kraje europejskie nie będą ponad swoje możliwości wspomagać krajów z Azji czy Ameryki Południowej. Ale jaki ten głos konkretnie będzie, czego jako Unia chcemy i na co się w Kopenhadze zgodzimy, tego już ustalić się nie udało. I na tym kończy się rola i zainteresowanie Polski?



Klimatyczny poker

Jeśli oddzielić sprawy naszej bieżącej polityki wewnętrznej od spraw ważnych, to okaże się, że ostatni szczyt unijny nie mógł przynieść innego zakończenia. Nikomu nie zależało, by podać konkretne liczby – czyli głównie kwoty zobowiązań, jakie Unia weźmie na siebie z tytułu wspomagania państw na dorobku. Takich ostatecznych, weryfikowalnych liczb przed Kopenhagą nie chce podawać żadna z liczących się stron. Toczy się bowiem – z dala od naszych oczu – wielka globalna partia pokera. Wiadomo, że na stole leżą setki miliardów dolarów – do wydania i uzyskania. Przed konferencją nikt nie chce odkrywać kart, zbyt wcześnie ujawnić, ile może położyć na stole.
Unia Europejska jest w tej rozgrywce i tak stroną wiodącą, bo jako pierwsza ogłosiła konkretne ambitne plany redukcji emisji CO2, a teraz podwyższa stawkę, mówiąc o 30-proc. redukcji do 2020 r. i nawet o 95 proc. do 2050 r. Ale wysiłki Unii nic nie dadzą, jeśli przy kopenhaskim stole nie będzie zrozumienia i zgody ze strony krajów rozwijających się oraz USA. Ta pierwsza grupa to przede wszystkim Chiny, Indie i Brazylia, trzej wielcy gracze XXI wieku, którzy zawiązali sojusz, by nie dać się bogatej Północy. I są w stanie zerwać kopenhaską konferencję, jeśli nie otrzymają gwarancji finansowych wartych miliardy dolarów i euro. Stany Zjednoczone w sprawach klimatycznych wykazują daleko idący dystans, wprawdzie przez Senat przechodzi obecnie ustawa, która ma ograniczyć poziom amerykańskich emisji dwutlenku węgla, ale dzieje się to przy bardzo małym zainteresowaniu publicznym – o wiele mniejszym niż towarzyszy reformie opieki medycznej. Barack Obama nie czuje więc presji wewnętrznej, by pójść w Kopenhadze na kosztowne ustępstwa. Do niedawna nie wiadomo było nawet, czy on i inni przywódcy świata w ogóle do Kopenhagi zajrzą. Nie dziwi więc, że organizatorzy szczytu dziękują Bogu (i Komitetowi Noblowskiemu), że w wyniku jakże kontrowersyjnej decyzji Obama zajrzy w grudniu po nagrodę do Oslo – a stamtąd będzie miał już tylko rzut kamieniem do Kopenhagi...



Nowy ład

Szczyt klimatyczny to jednak nie tylko sprawy klimatu, wielka dyplomacja i rozgrywka o wielkie pieniądze. To także wstęp do nowego poukładania porządku światowego. Noreena Hertz, brytyjska ekonomistka, pisała wczoraj na naszych łamach, że Brazylia zgodzi się na ograniczenie wycinki lasów tropikalnych – jeden z istotnych czynników walki z globalnym ociepleniem – jeśli dostanie stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Praktycznie każda ze stron ma w Kopenhadze interesy własne lub bilateralne, wykraczające poza sprawy klimatu. A wszyscy razem mają (choć szanse na to są coraz mniejsze) uzgodnić ramy działania nowego globalnego funduszu, który będzie zarządzał pieniędzmi przeznaczonymi na ratowanie klimatu dla krajów biedniejszych. Mówimy tu o kwotach rzędu 100 miliardów dolarów rocznie. Ten fundusz, gdy już powstanie, przykryje czapką Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy razem wzięte. Będzie to faktyczny koniec dotychczasowego międzynarodowego ładu, ustalonego pod koniec II wojny światowej.
Na miesiąc przed inauguracją konferencji Kopenhaga jest jednym wielkim wyzwaniem i ogromną niewiadomą. Dobrze byłoby widzieć, że polskie władze – nie tylko osamotniony minister środowiska – są zaangażowane w sukces tego spotkania. Nie boję się powiedzieć, że z punktu widzenia interesów Polski Kopenhaga – i jej spodziewany ciąg dalszy – będzie wydarzeniem co najmniej równym rangą naszej unijnej akcesji z 2004 r. Szkoda, że polscy politycy jeszcze tego nie zrozumieli.