Gdy patrzy się na PGE – królową polskiego rynku energetycznego, która lada chwila zadebiutuje na GPW – oraz Eneę, jej – co tu dużo kryć – uboższą i o wiele mniej atrakcyjną siostrę, trudno nie pomyśleć o decyzjach podejmowanych przez naszych ministrów skarbu.
Za pomysłem wprowadzenia na giełdę najpierw Enei, a później PGE stały kalkulacje finansowe. Wszyscy wiedzieli, że nikt nie zechce kupić akcji Enei, jeśli do wyboru będzie miał lepszą firmę, chyba że sprzeda się je tanio. Tyle że na słowo „tanio” urzędnicy resortu skarbu dostają palpitacji serca. Resort skarbu założył więc, że najpierw sprzeda Eneę, a potem PGE, w nadziei, że inwestorzy indywidualni rzucą się na akcje Enei, bo będzie to pierwsza polska firma energetyczna na giełdzie. Nie miało znaczenia, czy zarobią, czy nie, bo i tak wszyscy spodziewali się, że gdy na rynku pojawi się PGE, inwestorzy znowu ustawią się w kolejce. I tak się stało, bo chętnych na akcje PGE było tak dużo, że teraz nie wiadomo, czy ktoś z małych graczy na tej ofercie zarobi. Ale to także nie ma znaczenia. MSP ma w planach sprzedaż akcji Taurona, kolejnego giganta energetycznego. I jestem pewien, że data debiutu zostanie tak wyznaczona, żeby ci, którzy brali kredyty na akcje PGE, zapomnieli, że zostali potraktowani jak prości dawcy kapitału.