Właściwie nie ma się czemu dziwić: wygląda na to, że państwu wcale nie zależy, żebyśmy samodzielnie zadbali o swoją starość. Zachęty do oszczędzania na emeryturę należało w Polsce wprowadzić już na początku lat 90., gdy społeczeństwo zaczynało się starzeć.
Doskonałą do tego okazję stanowiło przywrócenie w 1992 roku podatku od dochodów osobistych. Choć jednak przewidziano w nim wiele ulg, to tej akurat nie. Ówczesnych czterdziestolatków – bardzo liczne pokolenie powojennego wyżu demograficznego, które właśnie teraz przechodzi na emeryturę – pozbawiono tym samym szansy uskładania sobie kapitaliku na starość.
Z makroekonomicznego punktu widzenia istotniejsze wydaje się jednak to, że zaprzepaszczono wówczas szansę na wytworzenie się nawyku takiego oszczędzania. Drugą – też zmarnowaną – okazję do wprowadzenia takich zachęt stanowiła reforma emerytalna. Jej trzecim filarem miało być właśnie prywatne oszczędzanie na starość – w formie pracowniczych programów emerytalnych (PPE) oraz indywidualnych kont emerytalnych (IKE). Choć z opóźnieniem, obydwa te programy powstały, ale PPE istnieją w formie szczątkowej, a w IKE oszczędza tylko 5,7 proc. pracujących Polaków.

Nieskuteczne zachęty

Reklama
Czy jest to przejaw naszej beztroski lub utrzymującego się przekonania, że na starość zadba o nas państwo? Raczej nie. Ekonomiści podają dwie przyczyny tego stanu rzeczy: brak wiedzy ekonomicznej, a więc i świadomości, że przyszła emerytura z nowego systemu będzie niska oraz niedostateczne zachęty. Sądzę, że drugi z tych powodów jest ważniejszy i że zawiniło tu państwo.
Skoro – o czym wiedzą ekonomiści i rządzący – ludzie często nie zadają sobie sprawy z tego, że ich przyszłe świadczenia (i z ZUS, i z OFE) będą na ogół dużo mniejsze od ostatniej pensji, to tym bardziej istotne było stworzenie im zachęt do dodatkowego oszczędzania na starość. I to finansowych, a nie werbalnych.
Zwłaszcza że przywoływany często „brak wiedzy ekonomicznej” nie oznacza wcale, iż Polacy nie umieją liczyć swoich pieniędzy. Licznie sięgali przecież najpierw po ulgę na samochodowe OC i na zakup obligacji, a potem, już masowo – po ulgę remontową: to była wymierna, bieżąca korzyść.
Tymczasem do odkładania na starość zachęca się nas tylko za pomocą zwolnienia tych oszczędności z podatku Belki (od odsetek). Nie zapewnia ono jednak psychicznej ani finansowej rekompensaty za ograniczenie bieżących wydatków. Dlatego nie skutkuje.



Na co państwo stać

Sądzę, że brak tych zachęt wynika przede wszystkim z politycznej krótkowzroczności, no i z braku wiedzy ekonomicznej u rządzących. Bo choć każdy kolejny minister finansów mówi o potrzebie „perspektywicznego podejścia” do finansów publicznych, to w praktyce obchodzą go bieżące dochody podatkowe, a nie to, co może się stać za lat kilkanaście bądź kilkadziesiąt. Politycy natomiast nie wykazują ochoty zgłębiania się w demograficzne projekcje i wyliczenia ich skutków finansowych, bo funkcjonują w perspektywie jednej, najwyżej dwóch kadencji.
Tak więc, gdy wspomina się o ulgach na oszczędzanie na starość, najczęściej można usłyszeć odpowiedź: „obecnie państwa na to nie stać”. Trudno ten argument traktować poważnie, skoro w ostatnich latach państwo „stać było” na znaczne zmniejszenie podatków od dochodów osobistych, a także składki rentowej płaconej przez pracowników (obniżka składki od pracodawców to inna sprawa).
Jeśli już zdecydowano się zostawić podatnikom w kieszeni tyle pieniędzy, to aż się prosiło, by jednocześnie nakłonić ich do oszczędzania na starość. Nikt tego nie zaproponował – i tak przepadła trzecia okazja.
Emerytalne zachęty w formie odpisów od dochodu muszą oczywiście budżet kosztować. Nie sądzę jednak, by państwowa kasa straciła na nich więcej niż np. na obniżce pracowniczej składki rentowej. Większość Polaków odkładałaby zapewne niewielką kwotę miesięcznie – np. 100 zł, co redukowałoby jej podatek o 18 zł.
Tyle mniej więcej przeciętny pracownik zyskał na obniżce składki rentowej. Ona jednak nastąpiła z automatu, obejmując wszystkich zatrudnionych. Chętnych na ulgi z pewnością byłoby mniej, bo na najlepszy nawet bodziec nie każdy reaguje.
Niewykluczone więc, że budżetowe „straty” na uldze emerytalnej byłyby podobne czy nawet mniejsze niż przy obniżce składki rentowej. Z pewnością jednak perspektywicznie byłoby to posunięcie dla finansów państwa bardziej opłacalne. Choćby dlatego, że zmniejszałoby przyszłe wydatki na pomoc społeczną.
Ich wzrost wydaje się nieunikniony, bo obecny system wyprodukuje dużo nędznie uposażonych emerytów. Ilu – trudno prognozować, ale warto pamiętać, że zarobki prawie 20 proc. zatrudnionych nie przekraczają połowy średniej płacy (szacunki na podstawie najnowszej na ten temat publikacji GUS „Struktura wynagrodzeń według zawodów w 2006 roku” – red.) i obecnie wynoszą zapewne około 1540 zł brutto miesięcznie. Obowiązkowa składka od tej kwoty to 323 zł (ZUS – 211 zł, OFE – 112 zł).
Nawet przy założeniu, że gospodarka będzie się szybko rozwijać, a płace rosnąć, nie da się takich lub trochę większych składek przekształcić w kapitał zapewniający godne życie przez 20 lat po zakończeniu pracy. Tak więc część najsłabiej zarabiających pracowników z konieczności stanie się na starość klientami opieki społecznej.