Ostatnie pomysły ministra finansów Jana (vel Jacka) Vincent-Rostowskiego obserwuję z zaskoczeniem. Propozycje resortu idą po linii najmniejszego oporu.
Musimy wydawać pieniądze na drogi i jednocześnie obciąć wydatki? Niech ktoś inny za nas wyemituje obligacje na nieszczęsny Krajowy Fundusz Drogowy i płaci rachunki, a my pokażemy spadek wydatków budżetu. Przeszkadzają nam zapisane w ustawie progi ostrożnościowe? To wywalmy je z ustawy. Przelewy do OFE na skutek fatalnej dla nas interpretacji Eurostatu powiększają nam deficyt? Przestańmy przelewać pieniądze do OFE. To są rozwiązania proste, wręcz prostackie, na które wpadłby student I roku ekonomii. Nie rozumiem więc, czemu człowiekowi, który robi to, co student zrobiłby za darmo w ramach ćwiczeń, płacimy takie same pieniądze jak innym ministrom finansów, którzy jednak starali się przy okazji swojego urzędowania nieco pogłówkować.
Być może jednak przeceniam ministra. Czego w końcu można się spodziewać po facecie, który szerszej opinii publicznej dał się poznać z innego prostego sposobu na rozwiązanie kłopotów gospodarki. Mniej więcej 10 lat temu pan Vincent-Rostowski zaproponował, aby Polska jednostronnie wprowadziła euro, a wszyscy będą żyli dostatniej. Idea się u nas nie przyjęła, ale na taki krok parę lat później zdecydowały się kraje bałtyckie i teraz balansują na krawędzi bankructwa.