Carlay Fiorina, były dyrektor naczelny Hewlett Packard, zamierza walczyć o mandat w Senacie USA. Oświadczyła, że wydatki rządowe „wymknęły się spod kontroli”. Meg Whitman, była szefowa eBay, chce zostać gubernatorem Kalifornii.
Brytyjska Partia Konserwatywna także jest zdania, że rządowi dobrze zrobiłby zastrzyk biznesowego wyczucia i zamierza wprowadzić „najlepszych strzelców” do służby cywilnej jako dyrektorów bez uprawnień wykonawczych.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego szefowie firm uważają, że ich właściwe miejsce jest w rządzeniu krajem – czy to na urzędach obieralnych, czy w charakterze doradców wysokiej rangi. Wielu przedsiębiorcom aparat rządowy jawi się jako jeden wielki bałagan. Dlaczego punktualnie z wybiciem siedemnastej w państwowym urzędzie nie ma już żywego ducha? Dlaczego tak długo trwa podejmowanie decyzji? Dlaczego w rządowych zamówieniach tyle jest marnotrawstwa? Postawcie nas na czele – myślą przedsiębiorcy – a zrobimy z tymi ludźmi porządek.
Niektórzy przywódcy biznesu najwyraźniej czują się w polityce jak ryba w wodzie – na przykład Michael Bloomberg, założyciel jednego z największych imperiów finansowych, wybrany ostatnio na trzecią kadencję jako burmistrz Nowego Jorku (chociaż niespodziewanie małą przewagą głosów).
Reklama
Jednak nieczęsto się zdarza, by ktoś, kto stworzył wielką firmę, zrobił następnie karierę polityczną. Do takich przypadków można by zaliczyć Michaela (obecnie lorda) Heseltine – ale główna nagroda w postaci urzędu premiera wymknęła mu się jednak z rąk. Jest jeszcze Silvio Berlusconi: ten zdobył najwyższą nagrodę – lecz o ile częściej ludzie biznesu przekonują się, że polityka jest trudniejsza, niż przypuszczali.
Lord Simon, były prezes BP, który w rządzie Tony Blaira piastował ministerialną tekę, mówi o tym doświadczeniu: – To jest zupełnie inne od działalności w biznesie.
Dlaczego inne? Niektórzy zwracają uwagę na to, jak starannie musi ważyć słowa polityk. Pewien rozmówca z rządowych sfer powiedział „FT”, że gdy lord Jones, były dyrektor generalny zrzeszenia pracodawców CBI, był członkiem labourzystowskiego rządu, urzędnicy służby cywilnej mieli nie lada kłopot z „wyciąganiem go z tarapatów, w które pakował się, gadając, co mu ślina na język przyniesie”. Kiedyś powiedział grupie arabskich biznesmenów: „Nic nas nie obchodzi wasz kolor, nic nas nie obchodzi, że nie potraficie wymawiać naszych nazw... obchodzi nas tylko, żebyście u nas inwestowali”.
Ale przywódcy biznesu także muszą uważać. Szefowi firmy, który powiedziałby coś podobnego, również nie uszłoby to na sucho. Poza tym przywódcy biznesu muszą się wystrzegać wszystkiego, co mogłoby naruszyć niezliczone regulacyjne bariery, w jakie obfituje życie świata przedsiębiorczości.
Powiedzmy sobie szczerze: z wielu szefów firm żadni krasomówcy. Zdaniem New York Timesa, Carlay Corzine „maltretuje składnię i mamrocze”. PowerPoint pogorszył sprawę. Dziś wielu szefów spółek koncentruje się bardziej na wywoływaniu kolejnych plansz prezentacji niż na tym, co mamroczą.



Dla polityka to, że go zakrzykują i upominają, by odpowiadał na pytania, to chleb powszedni. Natomiast dla wielu kapitanów przedsiębiorczości są to zupełnie nowe doświadczenia. Wezwani przed komisję organu ustawodawczego często wyglądają jak przestraszone, speszone dziecko, które wyciągnięto z łóżeczka, żeby powiedziało gościom wierszyk. Niektórzy robią wrażenie nadąsanych – ba, wściekłych. Lata pracy w spółce, gdzie nikt nie pyskuje szefowi, nie przygotowują do bezceremonialności w polityce.
Przywódcy biznesu, którzy przeszli na stanowiska w rządzie, często narzekają, że polityczne cele są „takie rozproszone” w porównaniu z nadrzędnym celem spółki: powiększaniem zysku. To prawda, że sukces w biznesie jest łatwiej mierzalny, ale przecież polityczny sukces nie jest aż taki niewymierny! Kiedy ludzie mają pracę, nie padają ofiarą rabunku i mogą pójść do lekarza, są na ogół zadowoleni. Te cele trudno osiągnąć – ale wszak i w biznesie nie jest lekko.
Prawdziwa różnica między biznesem a rządzeniem jest taka, że rząd nie bankrutuje. Kiedy szef spółki ogłasza strategię, podtekst jest wyraźny: „trzeba to zrobić, żeby przetrwać”. Pracownicy mogą uważać strategię za błędną, ale wiedzą, że ich praca zależy od tego, czy szefowie wyprowadzą sprawy na prostą.
Pracownicy służby cywilnej wiedzą, że ich urząd będzie trwał i trwał – no, chyba że dziedzina, którą się zajmuje, ulegnie prywatyzacji. Od czasu do czasu ten i ów traci pracę – ale rzadko na skalę, na jaką zdarza się to w sektorze prywatnym, a hałas, jaki temu towarzyszy, jest znacznie większy.
Przypomina mi się rozmowa z jednym z moich sąsiadów, który przeszedł ze spółki do organizacji rządowej. Zżymał się na nowych podwładnych, którzy nie godzą się z faktem, że muszą się zmienić. – A co będzie, jeśli się nie zmienią? – zapytałem. – Raczej nic – odpowiedział. Dlatego właśnie szef firmy, który chce zrobić w kraju porządek, ma ciężkie życie.