Na rynek energii wpływa bowiem tyle czynników, że prognozowanie staje się robotą głupiego. Chyba że za probierz wiarygodności prognoz uznać ich szczegółowość: wtedy nic nie dorównuje przewidywaniom Międzynarodowej Agencji Energetycznej. W jej najnowszym raporcie (którego publikacja zbiegła się z pierwszym od 1981 roku globalnym spadkiem zużycia energii) nie pomija się wprawdzie takich elementów jak niepewność dostaw czy problemy ze środowiskiem, ale – podobnie jak w wielu innych prognozach – dokonuje się zbyt swobodnej ekstrapolacji obecnych trendów. MEA przewiduje np., że światowa produkcja ropy wzrośnie z 85 mln baryłek dziennie w 2008 roku do 105 mln w roku 2030, zaznaczając jednocześnie, że dwie trzecie tej ilości pochodzić będzie ze złóż, które trzeba dopiero znaleźć albo przygotować. Ale jakim kosztem? W minionej dekadzie utrzymanie podobnego tempa wzrostu dostaw wymagało potrojenia wydatków na poszukiwania ropy. Znalezienie jej nowych zasobów będzie więc coraz kosztowniejsze, podobnie jak wydobycie. MAE przewiduje, że aby ta produkcja była możliwa, realna cena ropy powinna do 2015 roku wzrosnąć do 87 dol., a do 2030 – do 115 dol. za baryłkę. A co będzie, jeśli dojdzie do załamania wydobycia i ceny gwałtowne wzrosną? Sugerowanie, że przyjdzie nam żyć z ropą po 300 dol., wydaje się dziwaczne – ale 10 lat temu tak potraktowano by sugestię, że 80 dol. stanowić będzie jej cenową normę. Być może bardziej opłacalne będzie wtedy oszczędzanie ropy niż jej wydobycie. Skoro wtedy progności nie docenili reakcji na niskie ceny, to być może dziś nie doceniają jego reakcji na ich ogromny wzrost w przyszłości.