I może za ileś lat będzie uznawany za jednego z wybitniejszych ministrów finansów Polski w XXI w. Może to brzmieć dziwacznie na tle fali krytyki, która dotyka resort finansów. Tylko że ta krytyka dotycząca głównie stanu finansów publicznych opiera się na krótkiej pamięci. Nie jest w stanie ogarnąć wycinka czasu dłuższego niż kilka miesięcy.

Nie byliśmy na kolanach

Trochę więcej niż rok temu globalny system finansowy zadrżał w posadach. Na razie efekt mamy taki, że niektóre państwa stały się bankrutami, inne notują dwucyfrowy spadek PKB, kolejne zadłużają się na potęgę, próbują ratować gospodarkę, pompując do niej biliony dolarów i euro.
Czy my też musimy podnosić się z kolan? Nie. Jest w tym zasługa Rostowskiego, choć oczywiście nie jego jedynego. Jest tajemnicą poliszynela, że jesienią zaszłego roku naszemu systemowi bankowemu groziło niebezpieczeństwo. Czynnikiem ryzyka była nieprzewidywalna reakcja klientów. Gdyby ludzie zaczęli masowo wypłacać pieniądze z instytucji finansowych, mielibyśmy poważny kłopot, z trudnym losem niektórych banków włącznie. Tak się nie stało, rząd przeforsował podwyżkę limitów kwot, których wypłatę gwarantuje państwo. Oczywiście wśród powszechnych narzekań, że inne kraje były szybsze. Ale liczy się skuteczność. Czy nasz system bankowy z tego powodu otarł się o katastrofę? Nie.
Reklama

Złoty. Reanimacja

Na początku tego roku premier zapowiedział interwencję na rynku w momencie, gdy nasza waluta osłabi się poniżej 5 zł za euro. Zapowiedź, nawiasem mówiąc będąca błędem z punktu widzenia strategii poczynań rządu na rynku walutowym, znakomicie oddawała atmosferę tego, co się działo ze złotym. Leciał na łeb, na szyję. Owszem, niezależnie od deklaracji premiera były doraźne interwencje, które trzymały złotego poniżej psychologicznego poziomu 5 zł. Jednak coraz poważniejsi ekonomiści zaczynali nas przygotowywać do poziomu 6 czy 7 zł za euro. Skutki byłyby opłakane: katastrofalny wzrost cen towarów z importu z paliwami na czele i nieszczęsne kredyty w walutach obcych, których Polacy nabrali na potęgę i których – jak się wydawało – już wkrótce nie będą mieli jak spłacać przy zbójeckich kursach. Do tego doszedłby gigantyczny wzrost wartości zadłużenia państwa.
I znów: czy doszło do katastrofy, czy mieliśmy euro przez dłuższą chwilę droższe niż po 5 zł, a wraz z nim w kosmiczne rejony powędrował frank? Nie. Uniknęliśmy poważniejszych perturbacji, złoty osłabł, ale już od dawna utrzymuje się w ramach względnie przewidywalnego poziomu. Istotną rolę odegrał tu Jacek Rostowski. Po pierwsze od Międzynarodowego Funduszu Walutowego uzyskaliśmy 20 mld dolarów elastycznej linii kredytowej, która w razie potrzeby może pomóc w stabilizacji złotego i stała się narzędziem odstraszającym od spekulacji na naszej walucie. Po drugie między innymi dzięki aktywności Rostowskiego światowe rynki finansowe zaczęły dostrzegać, że nasza rzeczywistość różni się od rzeczywistości Ukrainy czy Węgier.
Tu dochodzimy do kluczowego pytania dotyczącego Rostowskiego i jego funkcjonowania w rządzie: skoro jest nieźle, to dlaczego jest tak marnie? Przecież to w dużej mierze dzięki Rostowskiemu Polska przeszła względnie stabilnie przez ostatnich kilkanaście miesięcy i zakończy ten rok na małym plusie, jeżeli chodzi o wzrost PKB. Pochwał pod adresem Rostowskiego może być jeszcze kilka: nie zrezygnował z obniżki podatków i składki rentowej, nie uległ pokusie pompowania publicznych pieniędzy w hamującą gospodarkę. Dlaczego zatem dyskusja wokół dwulecia rządu w przypadku Rostowskiego często staje się miażdżącą krytyką? Pewnej odpowiedzi udziela opublikowany przez Financial Timesa ranking europejskich ministrów finansów. Rostowski zajął w nim siódme miejsce. Tyle że jedna z ocen cząstkowych mogła zastanawiać: nasz minister kiepsko wypadł pod względem wiarygodności. Ale przecież większość jego działań służyła podniesieniu oceny wiarygodności Polski. I to się udało.

Łatka desperata

Chodzi o coś innego. O strategię wykluwających się w rządzie pomysłów. Przecież to, co teraz chce zrobić rząd, jest naturalne: po opanowaniu sytuacji, kiedy zapaść nam nie grozi, jeśli tylko rzeczywistość polityczna pozwoli przechodzimy do reformowania tego, co stanowi spadek po perturbacjach – np. stan finansów publicznych. A głównym bieżącym celem jest niedopuszczenie do przekroczenia 55 proc. stosunku długu publicznego do PKB. I znów jest to naturalne, gdyż konsekwencje przekroczenia progu biłyby obuchem w każdy rząd niezależnie od maści politycznej.
Natomiast przekaz funkcjonujący w szerszym odbiorze jest wykrzywiony: Rostowski ma desperackie pomysły na ratowanie finansów publicznych na przykład poprzez demontaż systemu emerytalnego. Brzmi absurdalnie między innymi dlatego, że minister dał się zaangażować w dyskusję dotyczącą ewentualnych zmian w przekazywaniu pieniędzy do OFE. Stał się promotorem pomysłu, który wygląda na to, że już po paru dniach stał się nieaktualny. Cóż, minister chcący uchodzić za wiarygodnego niekoniecznie powinien być narzędziem do wysyłania próbnych balonów. Te wizerunkowe błędy można by mnożyć: za długo utrzymywał, że Polska szybko wejdzie do strefy euro. Podobnie było z ambitnym deficytem budżetowym.
To minus ministra finansów. Stwarza mało wiarygodny wizerunek człowieka, który w gruncie rzeczy jest wiarygodny. A po kolejnych kiksach nikt dokładnie nie słucha tego, co mówi. Tak było ze słynnym stwierdzeniem, że kryzys Polsce nie grozi. Mało kto pamięta, że chodziło o kryzys sektora finansowego. I w tym znów Rostowski miał rację.